Kiedyś postanowiłem uruchomić bloga na jednym z portali społecznościowych. Trwa sobie on do dziś i niezmiennie stara się prezentować mój punkt widzenia na temat różnych spraw, opisanych z perspektywy przedstawiciela tolkienowskiej rasy hobbitów, żyjącego w świecie realnym. Ujęło mnie już dawno temu to, że sam J.R.R. Tolkien pisał o sobie, iż w istocie jest hobbitem we wszystkim prócz wzrostu. Jak wiadomo, Shire – ojczyzna hobbitów w Śródziemiu – zielona, spokojna, rolnicza kraina będąca literackim ideałem dystrybucjonizmu (idei społeczno-gospodarczej ale także głęboko religijnej, która zdeterminowała moje osobiste życie) – jest po części odzwierciedleniem marzeń o idealnym świecie samego autora Władcy Pierścieni. I niezwykle przyjemnie nam wyobrazić sobie zielone wzgórza i szemrzące strumykami doliny, bujające się kłosy zbóż i pękate dynie w przydomowych ogrodach warzywnych czy śmiech karczmarza pozdrawiającego właśnie listonosza śpieszącego z wiadomością do młyna. Nabiera to wartości, zwłaszcza gdy nas samych otacza betonowa dżungla osiedla mieszkalnego w pozbawionym zieleni, ciszy i czystego powietrza mieście.
Jak to jest z tym planowaniem przestrzeni? Właściwie należałoby najpierw zapytać czym jest przestrzeń. Moje pierwsze, hobbicie skojarzenie z tym terminem to pewien ogrom, pustka, swoboda ruchów. Przestrzeń to także wymierna, spora ilość powietrza, jakiś spokój, może nawet cisza. Wydaje się, że takie proste i subiektywne skojarzenia są intuicyjnie słuszne ale oczywiście rozmijają się z podręcznikowymi definicjami, zwłaszcza w dziedzinie urbanistyki. Teraz szczęśliwie udało mi się przenieść na wieś i skosztować bytowania, o którym zawsze marzyłem ale przez całe niemal życie byłem jednym z prawie miliona mieszkańców rodzinnego miasta.
Jeszcze przed zmianą otoczenia, kilka lat temu, miałem okazję złożyć wizytę Stanom Zjednoczonym i spędzić kilkanaście dni w dwóch znanych miastach amerykańskich – Chicago i Nowym Jorku. To będzie dobry przykład dla przedstawienia pewnej obserwacji. Znowu subiektywne skojarzenie: Ameryka to dla mnie w pierwszej kolejności obraz kowboja wypasającego bydło na prerii. No cóż, ten mit założycielski Stanów Zjednoczonych, czyli heroiczna opowieść o pionierach, wolnych gospodarzach, którzy biorą w posiadanie dziką ziemię i panują nad nią w myśl ewangelicznych zasad Księgi Rodzaju, jest urzekający dla dystrybucjonisty. Oparcie o własność, wspólnotowość, solidaryzm, etos pracy, szacunek do Boga i jego stworzenia, niewielki udział państwa w działalności ludzkiej dzięki stosowaniu zasady subsydiarności. Tak zresztą było, nawet długo. Niestety w pewnym momencie pojawił się wróg – liberalizm, a wraz z nim jego dzieci: indywidualizm i materializm. „Ja i moje” weszło w buty „my i nasze”, więzi ludzkie zastępowano kolejnymi przepisami prawa stanowionego, wspólnotowa samorządność zaczęła ulegać rządom centralnym. Dzieci indywidualizmu poczęły z czasem własne potomstwo, zrodził się kapitalizm, który u swego zarania, kiedy opowiadali o nim Smith czy Ricardo, nie był przecież jeszcze potworem, którego znamy dziś. Ale uległ z czasem dewiacjom, stał się zaprzeczeniem samego siebie tak, że nie wiadomo czy nadal można go nazywać kapitalizmem. G. K. Chesterton, jeden z ojców dystrybucjonizmu, preferował zresztą nazywanie omawianego zjawiska mianem „proletaryzmu’, bowiem jest ono o wiele trafniejsze. Kapitalizm (proletaryzm) to dla dystrybucjonisty nic innego jak stan, w którym zdecydowana większość ziemi i kapitału jest własnością zdecydowanej mniejszości społeczeństwa. Pozostała, większa część ludu, własności pozbawiona, musi najmować się u posiadaczy, by w zamian za swoją pracę otrzymywać wynagrodzenie zaś dojście do własności jest bardzo trudne. Takie zjawisko nazywamy także państwem niewolniczym, bo państwo w proletaryzmie jest silne i wspiera właśnie posiadaczy; opisano to w znakomitej książce pod tym samym tytułem, autorstwa Hilaire Belloca (innego luminarza dystrybucjonizmu), do której z przyjemnością odsyłam. W pewnym momencie taki stan musiał wywołać reakcję i opór, dając początek socjalizmowi, który jednak również zakorzeniony w materializmie, nie mógł stanowić skutecznego remedium na kapitalizm. Wreszcie wizja państwa federacyjnego, agrarnego, wspólnotowego, subsydiarnego została wyeliminowana przez centralistycznego molocha, wielki kapitał i potężną bankowość. Południe przegrało bowiem Wojnę Secesyjną.
⇒ CZYTAJ RÓWNIEŻ: Posadzy: Polak, Anglik, dwa bratanki? Trzech mężczyzn, dwa światy, jedna sprawa ⇐
To oczywiście potężne uproszczenie i stężenie skrótów myślowych ale ufam w erudycję PT Czytelników i liczę na pewne zrozumienie. Tak czy inaczej, przyszło mi oglądać Stany Zjednoczone w formie biegunowo odległej od moich o nich wyobrażeń. Na dodatek nie było mi dane poznać pięknych jezior i gór Colorado czy prerii Arizony ale Wielkie Jabłko, stanowiące epicentrum wszystkiego co najgorsze w dystrybucjonistycznych wyobrażeniach o kapitalizmie. Hobbicki instynkt również nie potrafił sobie poradzić z zastanym otoczeniem. Oto wszędzie wokół otaczała mnie stal, beton i szkło. Uszy nie rejestrowały niczego ponad jazgot aut, kakofonię dziwnych rodzajów muzyki, zdenerwowane krzyki ludzi i hałas maszyn reperujących i powiększających ten cementowy świat. Oto stanąłem pośród Isengardu, w szczytowym momencie władzy Sarumana Wielu Barw. Najgorsze jednak było to, że nie można było w Nowym Jorku doświadczyć tego za czym tęsknić powinna dusza każdego chrześcijanina: tam nie widać nieba!
I teraz trzeba powrócić do pierwotnego pytania o planowanie przestrzeni. Czy to tak ma wyglądać siedziba ludzka liberalnego świata? Po raz trzeci pozwolę sobie na własną interpretację, tym razem chodzi o zjawisko urbanizacji. Skoro już powstała ta kapitalistyczna machina, wielki kapitał wykupił lub zdławił niemogących konkurować ceną właścicieli mniejszych zakładów, nie bez pomocy państwa oczywiście („rynek zweryfikował”, ciekawe dlaczego to stwierdzenie ma na prawicy taką siłę?) a super-przedsiębiorstwa osadziły się w miastach, pojawiło się silne zapotrzebowanie na ręce do pracy. Kto mógł utrzymać się z roli, ten miał szczęście ale rzesze bezrolnych wyrobników wiejskich, wszelkiej maści partaczy pozbawionych zajęcia ciągnęły do miasta, by nająć się u tych, którzy mieli wszystkie czynniki produkcji, poza pracą. W tym momencie zauważyć trzeba epokową rolę postępu, industrializacji i rewolucji przemysłowej. Wszystko stało się szybsze, wydajniejsze, większe, mocniejsze. Moja osobista refleksja na temat postępu jest taka, że sam w sobie jest czymś wcale pożytecznym i dobrym. Przecież trudno uskarżać się na zbawienne działanie niektórych dzisiejszych lekarstw czy pluć w antymodernistycznym uniesieniu na pampersy i wracać do stosowania pranych pieluch tetrowych. Wszystko zależy od okoliczności społecznych w jakich postęp się dokonuje. Pech chciał, że dokonał się w proletaryzmie (kapitalizmie), jeszcze go wzmacniając.
We współczesnej metropolii amerykańskiej hobbit nie znajdzie zatem pocieszenia ani ukojenia tęsknoty za naturą. Może jedynie w Central Parku, ale tam nikt poza bezdomnymi nie mieszka. W Nowym Jorku nie widać nieba. Jeżeli zaś w końcu przebije się ono przez opary dymu, nadal na jego firmamencie pojawią się zakłócacze. A to iglica wieżowca, a to samolot, balon czy inna motolotnia reklamowa. Słońce z trudem wdziera się w zakamarki betonowych tytanów. Zresztą po co miałoby to robić, skoro tam nic nie rośnie, ludzie zaś wolą sycić oczy światłem sztucznym, emitowanym przez ekrany ich smartfonów. Nocą gwiazd nie widać, „miasto, które nie zasypia” promieniuje własnym blaskiem neonów i LEDów. A mrowie ludzkie dumne jest z roju, który tworzy.
Tylko, że pomimo masy ludzi, nie ma tam prawdziwej wspólnoty. Jest indywidualizm, ziemia nie jednoczy wolnych właścicieli, którzy solidarnie żyją ze sobą, zamiast obok siebie. W Shire mały ludek rozmawia ze sobą, radzi, rozważa. Grupki o wspólnych interesach i obarczone podobnymi trudnościami dyskutują nad rozwiązaniem problemów przestrzennych. I solidarnie się nimi zajmują. W świecie liberalnych dużych ludzi decyduje plutokracja. Nowa elita, wyhodowana na gruncie dolara, kształtuje pod siebie otoczenie, w którym przebywa. To nie jest demokracja, którą tak ochoczo niosą na lufach swych karabinów całemu światu Amerykanie, bo demokracja nie może być ustrojem. Nie da się w sposób demokratyczny rządzić państwem, to działa rzeczywiście doskonale wyłącznie w małych wspólnotach i na niewielkim terytorium.
Dość już tej Ameryki, przecież można, z uwzględnieniem kwestii skali, przełożyć wspomniane zjawiska na Londyn, Paryż, Bangkok, Szanghaj, Sydney, Tokio ale i oczywiście na Warszawę, Gdańsk, Wrocław, Łódź czy Poznań. Czy poznaniak jest żywo zainteresowany planowaniem przestrzeni w jego dzielnicy? Czy władze Mokotowa w ogóle chcą pytać mieszkańców o zdanie na temat likwidacji jakiegoś skweru? Kto decyduje czy Wrocławiowi potrzebna jest kolejna galeria handlowa? Jak można oprzeć się przewadze deweloperów z gdańskiego Brzeźna? Jestem przekonany, że te kwestie nie spędzają nam dziś snu z powiek, niestety. Miasta, nawet w Polsce wpadają w pułapkę samowolnej działalności deweloperów i dużych przedsiębiorstw handlowych czy produkcyjnych, które z pewnością nie podzielają hobbiciego rozumienia pojęcia przestrzeni.
Otacza nas wspomniany już Isengard. Władzę przejął także wymieniony Saruman Wielu Barw. Dlaczego ten przydomek jest tak trafny? Lewica liberalna dawno już uzurpowała sobie monopol na ekologię i dbanie o środowisko naturalne (ciekawe, monopol i uzurpacja – zjawiska wstrętne dla dystrybucjonisty o monarchistycznych ciągotach). Uczciwie przyznajmy, sfery to poważnie odpuszczone tak po konserwatywnej jak i prawicowej stronie, dopiero w ostatnich kilku latach zauważyć można wzrost zainteresowania nimi. Ciekawe, że niektórzy co bardziej zacietrzewieni potrafią odnajdywać wątki lewackie we fragmentach wypowiedzi Ojca Świętego Franciszka, który budzi niekiedy kontrowersje i pytania ale nie w sprawie przedmiotowej. Co do ochrony natury jest w Kościele zgoda i ciągłość nauczania, a Franciszek po prostu przywiązał do tego tematu większą wagę. Nie byłbym sobą gdybym nie powołał się w tym miejscu na G. K. Chestertona, który był mistykiem przyrody. Jego myśl doskonale wyjaśnia, że natura jako stworzenie Boże, zasługuje na pełen szacunek i ochronę ze strony człowieka. Ten zaś, czyniąc sobie ziemię poddaną, ma rzeczywiście rozumieć, że poddaństwo to system wzajemnych powiązań, praw i obowiązków a nie jednostronny stosunek niewolniczy czy nawet rzeczowy, wykorzystywania aż do zużycia. Lewica nie pojmuje przyrody w taki sposób. Pogańsko przydaje zjawiskom naturalnym indywidualistycznie boskiego charakteru, nie rozumie ich jako dzieła Pana, związanego z człowiekiem ale od niego odrębnego. Dlatego też nie w smak lewakom wizja właściciela ziemskiego, nawet w przysłowiowej wersji „trzy akry i krowa na rodzinę”. Lewica najchętniej pozamykałaby ludzi w małych mieszkankach i kontrolowała ich życie. Z lubością powypuszczaliby wszystkie kurczęta z ferm, demolując i tak daleki od naturalnego ekosystem (zgodzę się, że bardzo często zwierzęta te żyją w skandalicznych warunkach) i rozpoczęli chów klatkowy ludzi. Czym innym jest mieszkanie o powierzchni 30 metrów kwadratowych w wielotysięcznym bloku na zamkniętym osiedlu? Nie jest przypadkiem, że wielki kapitał deweloperski jest żywo zainteresowany właśnie wizją mieszkaniową lewicy. Dla biznesu to czysty zysk i możliwość ekspansji.
⇒ CZYTAJ RÓWNIEŻ: Posadzy: Dystrybucjonizm – średniowieczna idea przyszłości ⇐
Jestem przekonany, że nie takiego zagęszczania infrastruktury miejskiej życzyłby sobie Profesor Tolkien, siadając z fajką na zielonych błoniach Oxfordu. My również, przeżywszy nawet najpiękniejszą celebrację Mszy Świętej Wszechczasów, wyszedłszy z kościoła do betonowego lasu, nie jesteśmy w stanie docenić całości Stworzenia. Być może, że z dociekań prostego człowieka o hobbickiej mentalności i zamiłowaniu do idyllicznej wsi, przebija potężna naiwność i niepoprawny idealizm. Na koniec znów powołam się na Chestertona. W „Irlandzkich Impresjach” ten mieszczuch przecież rozpływa się nad widokiem przydomowego, miejskiego ogródka warzywnego. Dla niego to właśnie jest oznaką prawdziwej cywilizacji. Prawdopodobnie model kooperacji sąsiedzkiej, zwanej po angielsku „foodscaping”, w którym ludzie konsultują ze sobą zapotrzebowanie na płody ziemi i wytwarzają naturalną żywność w zdrowym środowisku, na własne potrzeby jest nie do zrealizowania. Tylko, że wystarczy odrobina z tych rewolucyjnych wizji by żyć w zdrowym, przyjaznym i lepszym mieście. Potrzeba nam zainteresowania przestrzenią we własnym środowisku i okolicy. Warto walczyć o niebo, w każdym tego słowa znaczeniu.
Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 3(5)/2021.
[Grafika: pixabay.com]