Wybory prezydenckie w Ameryce elektryzują świat zachodni od kiedy uchodzi ona za lidera tegoż Zachodu, czyli od zakończenia I wojny światowej. Od zakończenia II wojny światowej rezultatom wyborów prezydenckich przygląda się już cały świat. Odkąd bowiem Stany Zjednoczone posiadają status światowego supermocarstwa i hegemona, Waszyngton uważnie przygląda się całemu światu, każdemu jego zakamarkowi. Zainteresowanie to cieszy się więc wzajemnością. Nic dziwnego, że nam Polakom, najbardziej proamerykańskiemu społeczeństwu w Unii Europejskiej, a może i w całej Europie, sytuacja polityczna za Wielką Wodą jest wcale nieobojętna.
ZOBACZ TAKŻE: Kontrowersje wokół wyborów prezydenckich w USA
Poziom emocji niekoniecznie przekłada się na jakość. Zainteresowanie wyborami w Polsce, tak zwana debata publiczna, przypomina raczej potok medialnych opinii, aniżeli spokojny rezerwuar przejrzystych analiz. Debata, czy dyskusja, jak mówi definicja, polega na „wymianie” poglądów, „popartych argumentami”, czyli faktami osadzonymi w źródłach. W źródła nie zaś w emocjach. Chcąc zatem pokusić się o miarodajną ocenę sytuacji wyborczej w Stanach Zjednoczonych musimy upewnić się, że opuściliśmy permanentnie nadmuchiwane bańki informacyjne.
Spotykam się z dwoma utartymi opiniami na temat rezultatu wyborczego. Jedna mówi, że Donald Trump, kandydat Partii Republikańskiej, właściwie już wygrał wybory prezydenckie. Uzyskała ona charakter wręcz dogmatu gdzieś w okolicach debaty prezydenckiej jeszcze pomiędzy Joe Bidenem a wspomnianym Trumpem. Biden zrezygnował i to Trump został najstarszym w dziejach amerykańskiej polityki kandydatem na najważniejszy urząd w państwie. Ostatnio więc coraz częściej spotkam się opinią z przeciwległego wierzchołka, którą uformowało pasmo potknięć Trumpa, ukoronowane jego występem w prezydenckiej debacie z Kamalą Harris, która przewodzi obecnie „presidential ticket” („prezydenckiemu biletowi”) po stronie demokratów. Mówi ta teoria, że Harris wygra „by a landslide” – z siła opadającego osuwiska, czyli z miażdżącą przewagą.
Bitwa o Michigan i Wisconsin
Strategia demokratów obliczona jest na wygranie kluczowych stanów Rust Belt („pasa rdzy”), przede wszystkim Michigan i Pensylwanii. Musi postawić na północy „The Blue Wall” („niebieską ścianę”). Pensylwania nosi nawet odpowiedni przydomek – the Keystone State, odnoszący się do „kluczowego” znaczenia w dziejowym Ameryki. Obydwa stany należą do kategorii Swing States, stanów „wahających się”, dysponując znaczącą liczbą głosów elektorskich. W 2024 r. w Pensylwanii do wzięcia jest ich 19, w Michigan 15, co daje łącznie nie małą sumę, a suma całkowita potrzebna do zwycięstwa – przypomnijmy – to minimum 270 głosów elektorskich.
Wybory prezydenckie rozstrzygną się w zaledwie siedmiu „Top Battleground States („głównych stanach bitewnych”), czyli właśnie „wachających się”. Jak mantrę, powtarzają tę opinię, wszystkie segmenty informacyjne, od prawa do lewa, może dlatego że upływ czasu sprawił, że uzyskała strukturę prawie żelaznego faktu. Jeżeli chodzi o „pas rdzy”, zalicza się doń również Wisconsin. Nawet znajdujące się tam 10 głosów elektorskich może mieć niebagatelny wpływ na rezultat wyborów w listopadzie. Ohio, znajdujące się na „pasie” gdzieś między Pensylwanią a Wisconsin, w którym znajduje się aż 17 głosów elektorskich, znajdzie się i tym razem poza zasięgiem demokratów.
Warto podkreślić, że we wszystkich wymienionych powyżej stanach żyje olbrzymia diaspora polska, z czego najlepiej zdaje sobie w tych wyborach zdawać sprawę, sztab demokratów. Polonia ta, a właściwie już Amerykanie polskiego pochodzenia, mający w rodzinie polskiego dziadka albo polską prababkę, stanowi wzorcowy elektorat „wahający się”. Reprezentuje wyborców niezdecydowanych, bądź umiarkowanych demokratów i republikanów. Kamala Harris, starannie przygotowując się do pierwszej i zapewne ostatniej debaty z Donaldem Trumpem, właśnie wyborcom z grupy Polish American w Pensylwanii postanowiła przypomnieć, jak niebezpieczna może okazać się dla regionu Europy Środkowo-Wschodniej polityka zagraniczna jej oponenta. Stacje lokalne w Pensylwanii, miejscowych użytkowników Internetu: portali i mediów społecznościowych, zalał strumień reklam wyborczych przypominających antykomunistyczne dziedzictwo Polaków, amerykańskiej Polonii, Ronalda Reagana i Johna Kennedy’ego, w obliczu rosyjskiej napaści na Ukrainę, i wynikających zeń zagrożeń dla Europy Środkowej.
Wysiłki sztabu demokratów, na które składają się m. in. silna kampania lokalna Grassroots i stała obecność Kamali Harris i kandydata na wiceprezydenta Tima Waltza, „w terenie”: na wiecach, spotkaniach ze związkowcami czy wolontariuszami, przynoszą owoce. Średnia 11 sondaży dla Pensylwanii daje Harris małą, znajdującą się w granicach błędu statystycznego, ale jednak przewagę ok. 1,5% (48,7% do 47,1%). W Michigan i Wisconsin Harris w średniej prawicowego agregata medialnego Real Clear Politics, uśredniającego badania sondażowe (RCP Average), Harris ma nad Trumpem przewagę odpowiednio 1,8% i 1%. Wzrosty poparcia dla demokratów mocno zaniepokoiły rywali. Do Michigan poleciał J. D. Vance, kandydat republikanów na wiceprezydenta, w Wisconsin stacjonuje sam Trump.
Zmiany demograficzne na południu
Historyczny Sun Belt („pas słońca”), czyli stany amerykańskiego południa to od szeregu dekad bastion partii republikańskiej. W nim znajdują się wszakże cztery pozostałe „stany bitewne” czyli: Arizona, Nevada, Północna Karolina i Georgia. Przed czterema laty w spektakularny sposób dwa z nich, Arizonę i Georgię, przechwycił Joe Biden. Nie umniejszając popularności Bidena wśród umiarkowanych wyborców oraz czarnoskórych wyborców, jest to głównie zasługa zmian demograficznych postępujących w stanach południowych. Te zaś zachodzą za sprawą migracji. Nie tej nielegalnej, urastającej za sprawą m. in. Trumpa do „współwinowajcy” jego ostatniej wyborczej klęski (obok tych wszystkich stojących za „przekręconymi wyborami”). Migracji wewnętrznej.
Otóż pęcznieją przedmieścia dużych miast. Następuje swoista dezurbanizacja aglomeracyjnych centrów, ale przede napływają kolejne fale przesiedleniowe mieszkańców dużych miast stanów północnych, południowo-wschodniego wybrzeża Ameryki. Osobny strumień ludności płynie z prowincji. Kiedyś przedmieścia kojarzące się z fabrykami, magazynami i biurowcami stają się bastionem klasy średniej. Coraz mocniej kojarzą się z małym biznesem i osiedlami mieszkaniowymi, często zamkniętymi. Między 2020 a 2020, wedle badań cenzusu, ludność przedmieści urosła o ok. 10,5%.
Co ciekawe, wedle rzeczonego RCP Average Harris ma nieznaczną przewagę w „czerwonej” Nevadzie – 47,2% do 46,8%. Natomiast w Georgii i Arizonie Trump prowadzi, wedle tych samych danych, odpowiednio 2,4% i 1,7%. Mocno depresyjne dla sztabu Harris wiadomości przyniósł niedawno sondaż New York Times/Siena. Musimy jednak wyraźnie zaznaczyć, że wszystkie powyższe przewagi, zarówno Harris, jak i Trumpa znajdują się w granicach błędu statystycznego. Mówiąc więc wprost – na podstawie danych sondażowych, nawet zogniskowanych na kluczowych stanach, wiemy to, że nic nie wiemy.
Kto ma inicjatywę?
W ostatnim tygodniu media amerykańskie żywo komentowały najnowszy, bardzo optymistyczny dla tandemu Kamala Harris – Tim Walz, sondaż NBC mówiący, że Harris w skali całego kraju prowadzi 49% do 44%. Co ważniejsze dla Harris, wiceprezydent znacząco poprawiła swój wynik w rankingu społecznej akceptacji. Wynik ten poprawił się aż o 21%, z 50% ocen negatywnych i 32% pozytywnych w połowie lipca do 48% pozytywnych i 45% negatywnych w połowie sierpnia. Szczególny skok pozytywnych ocen wystąpił wśród wyborców czarnoskórych i latynoskich. Trump tymczasem konsekwentnie powiększa swój elektorat negatywny nie zyskując głosów akceptujących.
Wszelkie jednak sondaże krajowe i tzw. zaufania społecznego mijają się w wyborach amerykańskich z celem. Mogą nam pomóc odpowiedzieć sobie na pytanie, który kandydat jest na fali wznoszącej, ma swe ewentualne „momentum”. Mimo, iż przyjęło się sądzić, że ostatni wyborcy z grupy „niezależnych”, podejmują swe decyzje po konwencjach wyborczych, które odbyły się w lipcu i sierpniu, wciąż kilka procent wyborców „niezależnych” pozostało niezdecydowanymi.
Ośrodki badań opinii publicznej mają zresztą stały problem z oceną tego, kto de facto jest owym Likely Voter („prawdopodobnym wyborcą”) i czy to już jest wyborca ostatecznie „zdecydowany”. Eksperci tak samo zastanawiają się, czy bardziej liczą się „prawdopodobni wyborcy” czy wyborcy „zarejestrowani”, i czy ci i ci to ci sami. Są owszem sondaże, które starają się zmierzyć poparcie wśród Likely Voters – przed samymi wyborami powinny być już tylko takie – a te dają nieznaczną, 2-procentową przewagę Harris nad Trumpem.
Ale jak są ci wyborcy rozsiani, tego dokładnie nikt nie wie.
Kobiety i mężczyźni
Wracamy więc do początku pętli. Sądzę, że wiele o realnych szansach kandydatów najwięcej powie poparcie, stałe, rosnące lub malejące, wśród kilku grup społecznych. I mam tutaj na myśli największe grupy społeczne. Zliczanie grup społecznych z podziałem na pochodzenie, zawody, grupy etniczne, mieszkańców miast i prowincji, itd. nie ma większego sensu przy próbie skreślenia generalnej, ale zachowawczej prognozy. Wiemy mniej więcej na kogo głosują policjanci, farmerzy, urzędnicy, itd., i właściwie tak szczegółowa wiedza nic nam szczególnego nie powie.
Interesują nas kobiety i mężczyźni oraz klasa średnia, czyli mieszkańcy przedmieści. Nie trzeba wchodzić zanadto w detale, żeby zauważyć, że przewagę wyborczą Harris nad Trumpem budują głosy amerykańskich kobiet. Owszem, Harris prowadzi znacząco po stronie żeńskiej barykady, ale Trump zdecydowanie wygrywa wśród mężczyzn. Wrześniowy sondaż USA TODAY/Suffolk University czytelnie zobrazował te przewagi. Wśród kobiet, w grupie wiekowej 18-34, Harris cieszy się aż 63% poparciem, Trumpa popiera 27%, natomiast kolei wśród mężczyzn z tego samego przedziału, Trump prowadzi 45% do 37%. Przykładowo w Pensylwanii, w grupie „prawdopodobnych wyborców”, Harris ma 17-punktową przewagę nad Trumpem wśród kobiet, Trump 12-punktową nad Harris wśród mężczyzn.
Kobiet jest naturalnie nieco więcej w amerykańskim społeczeństwie, lecz to kwestia mobilizacyjna obydwu grup w dniu wyborów jest w rzeczywistości istotna. A to kobiety właśnie chętniej wędrują teraz do urn. Obydwa sztaby wyborcze starają się zmniejszyć ową Gender Gap („płciową lukę”). Sam Elliott, aktor znany z wielu kultowych westernów w spocie promującym Harris nawołuje: „It’s time to be a man and vote for a woman”, gdy tymczasem Donald Trump osobiście przekonuje z mównicy kobiety, że będzie ich „protector”…
W 2016 r. „płciowa luka” wyglądała mniej więcej podobnie do obecnej: Hillary Clinton wygrała głosy kobiet 15 punktami procentowymi (54% do 39%), ale przegrała głosy mężczyzn 11 (54% do 41%). W 2020 r. Trump wprawdzie zmniejszył tę ostatnią przewagę do 11%, ale głosy mężczyzn rozłożyły się niemal po równo – 50% do 48% dla Trumpa.
Harris wydaje się mieć na to większe szanse na skrócenie dystans do przeciwnika, bo wydaje się znajdować na fali wznoszącej. Sondaż The Bloomberg News/Morning Consult pokazuje jej prowadzenie we wszystkich „stanach bitewnych” – w Newadzie nawet 7 punktami procentowymi – i remis w Georgii, a także rosnącą, już 3-procentową przewagę pośród „prawdopodobnych wyborców”. 47% spośród nich uważa – niezależnie czy ją popiera – że to ona wygra wybory. 40% uważa, że wygra Trump.
Dla dopełnienia tła wyborczego, podobnie uważają amerykańscy bukmacherzy oraz internetowe agregaty danych, np. sondażowych, ekonomicznych i demograficznych, choćby słynny fivethirtyeight.com. Nawet słynni naukowi progności, dają zdecydowanie większe szanse na zwycięstwo Kamali Harris. Swą co-czteroletnią prognozę przedstawił profesor American University Allan Lichtman, przezywany „Prorokiem wyborów prezydenckich”.
Model Lichtmana, który historyk stworzył wspólnie z rosyjskim geofizykiem Vladimirem Keilis-Borokiem w 1981 roku, oparty jest na 13 „kluczach”; mówiąc dokładniej – na trzynastu problemach odnoszących się sytuacji globalnej i wewnętrznej, społecznej i politycznej, definiujących tło, na którym rywalizują kandydaci. Są to np. stan gospodarki, ewentualny kryzys międzynarodowy absorbujący Stany Zjednoczone czy stopień konsolidacji obydwu obozów politycznych wokół jednego nominata. Klucze, dzięki którym zaskakująco celnie przewiduje wyniki wyborów od 1984 r., Lichtman opublikował 10 lat później w książce The 13 Keys to the White House. Przed kilkoma tygodniami ogłosić swój typ na wybory A. D. 2024 – zwycięży Kamala Harris.
Nebraska i jej „blue dot district”
Rezultat wyborczy pozostanie, co najmniej, do 5 listopada zagadką. Wówczas odezwą się pierwsze Exit Polle, a spływające ze stanów wyniki pokażą nam generalny trend. W tej chwili obydwa sztaby zupełnie poważnie rozważają scenariusz, w którym dosłownie jeden głos elektorski rozstrzygnie prezydencką rywalizację. Bój toczy się nawet o głos w konserwatywnej Nebrasce, w której, co warto podkreślić, żyje liczna, choć już „stara” Polonia. Maine, gdzie dominują demokraci oraz właśnie Nebraska są jedynymi stanami, w których wygrywając w drugim dystrykcie, można zdobyć głos elektorski. Omaha, bo o centrum największej metropolii stanu chodzi, ciąży, jak każde duże miasto, naturalnie ku demokratom. Stronnicy Trumpa stoczyli nawet nieudaną bitwę o zmianę prawa i ustanowienie reguły „zwycięzca [w stanie] bierze wszystko”.
Dlaczego ów jeden głos elektorski, który skłócił nawet republikanów w Omaha, bo to oni zablokowali ostatecznie „reformę”? Gdyby bowiem przełożyć przytoczone wyżej wyniki sondażu NYTimes/Siena, podający przewagę Harris w drugim dystrykcie Nebraski, mamy następujący wynik elektorski w wyborach prezydenckich – Kamala Harris 270, Donald Trump 268. Trump, żeby pokonać barierę 270 głosów, musiałby wygrać we wszystkich stanach „wahających się” południa: Arizonie, Newadzie, Georgii i Północnej Karolinie, elektora w drugim dystrykcie Maine, którego wygrał swoją drogą w 2020 r., zaś Harris Pensylwanię, Michigan, Wisconsin i ów głos elektorski w Nebrasce.
A skoro o Północnej Karolinie mowa – republikanie mierzą się w niej z widmem katastrofalnej porażki w wyścigu gubernatorskim. Poparty przez Trumpa czarnoskóry zastępca gubernatora Mark Robinson publikował na jednej ze stron internetowych „dla dorosłych” wypowiedzi delikatnie mówiąc kontrowersyjne, określone w liberalnych mediach mianem „rasistowskich”. Obecnie, wedle sondażu CNN/SSRS, jego rywal, demokrata Josh Stein prowadzi z Robinsonem z wynikiem 53% do 36%. Sytuacja Robinsona wpływa na sytuację Trumpa w stanie, a ten były prezydent musi wygrać, by utrzymać najkrótsze i najmniej skomplikowane ścieżki do elektorskiego zwycięstwa.
Sprzężenie wyborcze
Wybory prezydenckie wpływają rzecz jasna na wynik wyborczy do Kongresu. Żadne to odkrycie. Zresztą głównym powodem rezygnacji z walki o reelekcję Joe Bidena był nacisk ze strony liderów kongresowych i partyjnych. Jak sam zresztą przyznał, przekonali go, że tylko wymiana kandydata może uratować szanse demokratów na większość w Senacie lub Izbie Reprezentantów. I rzeczywiście, kampanie demokratów walczących o mandat poselski nabrały wiatru w żagle. W tej chwili agregaty sondażowe mówią o remisie w wyborach, które wymieniają całą Izbę Reprezentantów, oraz zapowiadają przechwycenie Senatu przez republikanów, aczkolwiek większością jednego lub dwóch senatorów.
Nie powiedziałbym, że tegoroczne wybory prezydenckie są bardziej ekscytujące od tych sprzed 4 czy 8 lat. Sądzę, że za każdym razem poziom emocji sięga tego samego zenitu. Niewątpliwie będą przełomowymi. Bo takimi będzie wybór pierwszej kobiety na urząd prezydencki w USA, co samo w sobie nie stanowić już dla Amerykanów żadnej, w sensie psychologicznym, wiadomości, albo ponowny wybór na ten urząd Donalda Trumpa, człowieka, którego dwukrotnie spotkał, choć nie obalił „impeachement” oraz który potencjalnie zainicjował – bo śledztwo w toku – pierwszy w dziejach Ameryki, choć nieudany, zamach stanu.
Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych”.
fot. pexels.com
ZOBACZ TAKŻE: Aktywność Polaków w Europie Środkowej, jako jedno z narzędzi ,,soft-power” Inicjatywy Trójmorza