Myśl Suwerenna

O aprowizacji wojsk polskich w XVII wieku

🕔 Artykuł przeczytasz w 9 min.

W XVII w. uważano, że jeśli z kampanii wojennej, w trakcie której nie stoczono żadnej bitwy, powróci połowa armii, która na nią wyruszyła, to jest to dobry wynik. Szokujące? Być może. Ale pogląd ten pokazuje, że odpowiednia logistyka miała większe znaczenie od taktyki wojsk. Pokazuje również, że nawet najlepsze starania nie zapobiegały stratom.

Wojsko zawsze i wszędzie musi najpierw jeść, by podtrzymać zdolność bojową, a dopiero później walczyć. Aprowizacja jest więc najważniejszym wyzwaniem, przed którym stoją… No właśnie: kto? We współczesnym świecie jest to zadanie odpowiednich struktur w wojsku. W dawnych czasach spadało na barki samych żołnierzy. I to jest podstawowa różnica pomiędzy współczesnym a dawnym wojskiem polskim. Czy to dobrze, czy źle?

Rozpatrując wady i zalety danego rozwiązania, należy pamiętać, w jakich warunkach zostało ono zastosowane. W XVII w. w Europie były różne sposoby aprowizacji armii. Inne były dobre dla gęsto zaludnionych rolniczych terenów, gdzie można było utrzymać wojsko, żywiąc je na koszt miejscowej ludności, inne zaś dla rozległych, słabo zaludnionych obszarów wschodniej Europy, gdzie było za mało ludzkich siedzib, aby liczniejsze wojsko przez dłuższy czas mogło się wyżywić tym, co posiadali miejscowi. Przekonał się o tym Napoleon Bonaparte, wyprawiając się w 1812 r. przeciw Rosji. Co ciekawe, cesarz Francuzów zdawał sobie sprawę, że wojna na terytorium Rosji będzie się bardzo różnić od poprzednich. Znając losy wyprawy na to państwo króla szwedzkiego Karola XII (załamała się ona nie pod Połtawą w lipcu 1709 r., jak się powszechnie sądzi, ale pod Leśną w październiku 1708 r., gdzie Rosjanie zdobyli szwedzki tabor z zaopatrzeniem dla armii Karola XII), doceniał rolę logistyki i wyzwań, jakie stawiają bezkresne przestrzenie. Dlatego nakazał zwiększyć ilość batalionów transportowych z dotychczasowych 7 aż do 26. Osiem z nich posiadało po 600 lekkich i średnich wozów. Pozostałe 18 batalionów miało po 252 wozy czterokonne, o ładowności 1,5 tony każdy. Oprócz nich przygotowano 6 tys. zapasowych koni pociągowych1. Wozy batalionowe wraz z czterodniowym zapasem, jaki każdy żołnierz dźwigał w swoim tornistrze, zabezpieczały zapotrzebowanie ludzi na żywność na okres 24 dni.

Ostatecznie zdało się to psu na budę, bo mimo iż na wojnę 1812 r. Wielka Armia była przygotowana znacznie lepiej niż do poprzednich kampanii (np. w latach 1805–1809 armia Napoleona zaczynała z 8–12-dniowymi rezerwami prowiantu), to nawet w najbardziej optymistycznej wersji wydarzeń jedzenie skończyłoby się na długo przed osiągnięciem Moskwy. Koniecznością stały się rekwizycje, a te prowadzono w sposób nieumiejętny. O ile idący przodem żołnierze mieli niemal wszystko, czego potrzebowali, o tyle ci, którzy szli za nimi, trafiali na zrabowane spichrza, wypasione pola i ludzi pochowanych w lasach. Wynikało to z irracjonalnego podejścia żołnierzy Wielkiej Armii do miejscowej ludności, którą potraktowano jako wrogą (a przecież zanim Bonaparte dotarł do starych granic Rosji, przechodził przez tereny dawnej Rzeczypospolitej, gdzie witano go jako wyzwoliciela spod okupacji; witano, dopóki nie zorientowano się, że przybywające wojsko traktuje ich gorzej niż rosyjskie) oraz ze złej organizacji rekwizycji i bezmyślności żołnierzy, którzy po przejściu i zrabowaniu danej okolicy często gęsto palili to, czego sami nie wzięli. Tak więc ci, którzy szli za nimi, trafiali na teren spustoszony, co nieuchronnie musiało kończyć się głodem, a co za tym idzie dezercjami. Efekt był taki, że do walnej bitwy pod Borodino (5–7 września) z 600 tys. żołnierzy, którzy pod koniec czerwca wkroczyli w granice Rosji, udało się zgromadzić zaledwie ok. 120 tys. Bitwę co prawda wygrano i wkroczono do Moskwy, ale nie mogąc się wyżywić w spalonej przez samych Rosjan dawnej stolicy (aktualną był Petersburg), nakazano odwrót na zachód. A co było później, to już wszyscy wiedzą. Tak się kończyły działania prowadzone nieodpowiednio pod względem logistycznym.

Czy można było zrobić to lepiej? Tak! Pokazuje to np. wyprawa hetmana Stanisława Żółkiewskiego na Moskwę2 (miasto to było wówczas stolicą państwa) w 1610 r., a także inne wyprawy wojsk polskich i litewskich.

W czym tkwił sekret Polaków? Otóż podstawą wyżywienia ruszającego na wojnę żołnierza polskiego było to, co sam zabierał ze sobą na wozach. Objaśniał to polski inżynier wojskowy, Józef Naronowicz-Naroński, który w swoim dziele, ukończonym, jak sam podaje, 3 czerwca 1659 r., notował:

               […] wojsko polskie nie ma magister-prowianta, żeby wojsku wszytkiemu żywność obmyślał i oną opatrował, ale każdy towarzysz siebie, konie swoje i czeladź żywić, i zdobywać się na żywność musi. Zaczem luźnej czeladzi nad zamiar wszyscy chować muszą, a im kto więcej tej luźnej czeladzi chowa, tym więtszy pożytek i prędsze pożywienie miewa. Na przykład jeden towarzysz na trzy konie służąc nad dwóch czeladzi pocztowych trzech, czterech, pięciu, a drugi i dziesięciu chować musi, a przy tym tak wiele wozów, koni i ciurów, zaczym przestrzeństwa trojako więcej potrzeba niż na cudzoziemskiego rajtara. A to też pewna, że przy każdej chorągwi kozackiej lubo usarzkiej drugie tyle albo i dwójnasób więcej czeladzi luźnej będzie, którzy pod osobnym swoim znaczkiem z chorągiewki podczas potrzeby do boju się zejdą i gdzie będzie dziesięć tysięcy wojska polskiego, pewnie dwadzieścia tysięcy do boju albo i więcej względem luźnej czeladzi kłaść może.3

Powyższe uwagi uzupełnię opisem innego inżyniera wojskowego. Tym razem był to Francuz w służbie polskiej, Philippe Dupont. Pisząc o wojnach Jana III Sobieskiego, odnotował:

To co opiszę, zapewne byłoby niewykonalne w krajach mniej obfitych we wszystko, co jest konieczne do życia. Owa obfitość w Polsce czyni sprawę [zaopatrzenia] nadzwyczaj łatwą i prostą. Gdy tam przebywałem dwa krzepkie woły kosztowały tylko czternaście, a co najwyżej piętnaście skudów. A za pięć lub sześć skudów miało się wóz, zamknięty i przykryty korą z drzewa, bez żadnych okuć, które były zbędne w tak łagodnych i pozbawionych bruku krajach. Wozy wypełniano wszelakiego rodzaju prowiantem. Kapitan [rotmistrz], któremu Rzeczpospolita dawała pieniądze na potrzeby zaopatrzenia, z doświadczenia wiedział, jaką ilość wozów potrzeba na daną wyprawę. Przygotowywano również zapasy wyłuszczonego jęczmienia dla koni. Gdy nadchodziła chwila korzystania z tych zapasów, podoficer lub sługa wydzielał żołnierzom racje na dwa lub trzy dni. Gdy wóz się opróżniał, to go palono. Natomiast woły zabijano a mięso również rozdzielano w racjach żywnościowych. W taki sposób armia redukowała stopniowo ową wielką ilość wozów, które podążały za nią od początku wyprawy. Zdarzało się, że bywały one zbawieniem dla wojsk: Podczas ataku przeważających sił wroga używano wozów jako zawsze będącego pod ręką obwarowania, które zwano taborem. W ten sposób broniono się skuteczniej niż spoza wałów. […] Po tym, co przytoczyłem, przestaje zadziwiać fakt, że wielka armia może przetrwać pięć miesięcy w kraju tak spustoszonym jak Mołdawia.

Liczba wozów towarzyszących kawalerii polskiej i litewskiej była olbrzymia. Średnio na jednego członka pocztu (towarzysza bądź czeladnika pocztowego) przypadał jeden, a czasem i dwa wozy. W piechocie było mniej wozów, bo tam na kilku żołnierzy przypadał jeden pojazd. Na przykład liczbę wozów towarzyszących polskiej armii, która w 1683 r. poszła na odsiecz Wiednia, oszacowano na co najmniej 32 tys., a liczbę koni aż na 400 tys.! A przecież ówczesnym wojskom Sobieskiego daleko było do tego, co widziały beresteckie pola w 1651 r. Jan Kazimierz w bitwie beresteckiej miał do swojej dyspozycji armię przeszło trzykrotnie liczniejszą! A ilość jej wozów, choć z niewątpliwą przesadą, szacowano aż na 0,5 mln! Gdy więc taka armia maszerowała w jednej kolumnie (co jednak nie zawsze było możliwe), to prezentowała się jak wielkie ruchome miasto. Na przykład 20 września 1651 r.:

Straszny i ogromny pokazał się być szyk wojsk naszych, bo i tabor opasany był od wojska. Szły wozy koronne w rzędów 74, a litewskie w rzędów 40 wielką równiną. Czoło wojska taką zajmowało linią jako z Warszawy do Woli najmniej, a wzdłuż ciągnęły się wozy milę srogą podolską wielkim porządkiem.5

Zdaniem autora tej relacji, stolnika halickiego Andrzeja Miaskowskiego, front taboru polskiego zajmował przestrzeń ok. 2,7 km6, a jego długość wynosiła przeszło 10 km7. Wielkości zaiste imponujące, nie budzące jednak wątpliwości, gdyż można je zweryfikować. Jeśli bowiem połączona armia polsko-litewska składała się ze 114 rzędów wozów, to według norm odległości między rzędami w czasie pochodu taboru, zaprezentowanych przez Józefa Naronowicza-Narońskiego8, powinien on mieć przeszło 2400 m, co nieźle koresponduje z podaną przez Miaskowskiego wielkością. Zwłaszcza, że tabor „opasany był od wojska”, czyli otoczony maszerującymi na zewnątrz żołnierzami, którzy też zajmowali pewną przestrzeń.

Tabor był podstawą utrzymania żołnierzy polskich w czasie działań wojennych. Od jego liczebności zależało być albo nie być wojaków. Dodatkowo, jak wspomniał cytowany już Dupont, pełnił on rolę obronną. Była to ruchoma forteca.

Aby te masy wozów mogły się przemieszczać, potrzeba było mnóstwa koni i woźniców. Oprócz tych ostatnich byli także liczni luźni czeladnicy, których – podobnie jak woźniców – nie liczono do grona żołnierzy, ale pełnili oni niesamowicie ważną funkcję w wojsku. I tak przechodzimy do drugiego sposobu utrzymania wojska w należytej formie, czyli do picowania.

Picownicy, to uzbrojona luźna czeladź, którą często organizowano w specjalne oddziały. Miały one nawet swoje sztandary, zwane znaczkami. Dowództwo nad takim oddziałem powierzano specjalnie odkomenderowanemu towarzyszowi, np. husarskiemu. Picowników rozsyłano na czaty. Jak daleko? Zależało to od wielu czynników. Na przykład w ostatniej fazie oblężenia Pskowa, czyli w styczniu 1582 r., picownicy sprowadzali żywność dla oblegających polskich i litewskich żołnierzy z odległości aż 350 km! Dzięki temu wojska Rzeczpospolitej wytrwały pod murami tego miasta ponad pięć miesięcy i to w trakcie jednej z najcięższych zim stulecia. Wytrwały aż do podpisania korzystnego dla nas rozejmu w Jamie Zapolskim.

Tu warto dodać, że obecność luźnej czeladzi bardzo podnosiła faktyczną liczebność wojsk, ale że, jako już wspomniałem, czeladników tych nie liczono do grona żołnierzy, to na papierze armia polska była wielokrotnie mniejsza. Gdybyśmy dzisiaj chcieli analogicznie liczyć wojsko, to np. w siłach powietrznych liczono by samych tylko pilotów, bez tych ludzi, którzy stanowią niezbędne dla nich zaplecze, a które umożliwia im start w powietrze, wykonanie zadania bojowego i bezpieczne lądowanie. Jak widać, księgowymi sztuczkami można armię znacząco powiększyć, albo też pomniejszyć. Rzecz jasna tylko na papierze. A ponieważ różne kraje stosowały różne sposoby liczenia żołnierzy, to i nie dziw, że z porównywania takich liczb wychodzą historykom kuriozalne wnioski. Ale to już inne zagadnienie…

CZYTAJ RÓWNIEŻ: O rycerstwie polskim walczącym pod Wiedniem i sensie odsieczy

Na koniec chciałbym zainteresowanym pogłębieniem swojej wiedzy polecić książki, w których rozwijam ledwie zasygnalizowane w tym artykule zagadnienia. Pierwszą jest Husaria. Duma polskiego oręża, gdzie na 40 stronach rozdziału Zaplecze wyjaśniam, jak ono funkcjonowało. Omawiam tam obóz, namioty, stajnie, wozy, kuchnie, aprowizację i skład przykładowego pocztu husarskiego. Drugą książką jest Nie tylko husaria, gdzie na stronach 15–57 wyjaśniam rolę i liczebność personelu pomocniczego w armiach i polskiej, i moskiewskiej, i osmańskiej. Pokazuję tam również, jak wspomniana powyżej kreatywna księgowość potrafi wypaczyć obraz wojen i bitew. O tym samym, ale w odniesieniu do armii tatarskiej, można przeczytać w ostatniej książce, którą tu polecę, czyli w Niezwykłych bitwach i szarżach husarii (wydanie z 2021 r.). W rozdziale poświęconym bitwie hodowskiej wyjaśniam, jak wyglądały i jak się żywiły armie tatarskie, oraz dlaczego jak najbardziej możliwe było to, że 40 tys. Tatarów zostało powstrzymanych przez 400 husarzy i pancernych.

Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 1-2(7-8)/2022.

Grafika: Bitwa pod Kłuszynem w malarskiej wizji Szymona Boguszowicza (ok. 1620)

1     M. van Creveld, Żywiąc wojnę. Logistyka od Wallensteina do Pattona, Warszawa 2013, s. 89.

2     R. Sikora, Czego Napoleon mógłby się nauczyć od Żółkiewskiego?, https://kresy.pl/kresopedia/czego-napoleon-moglby-sie-nauczyc-od-zolkiewskiego/, dostęp: 24 V 2022 r.

3     J. Naronowicz-Naroński, Budownictwo wojenne, opr. T. Nowak, Warszawa 1957, s. 163.

4     Tłum. K. Jagusiak. W oryginale: „Ce que je vais écrire, peut-être ne pourrait pas se pratiquer en d’autres pays, moins abondants en tout ce qui est nécessaire à la vie; c’est cette abondance, qui rend la chose très facile et très aisée en Pologne. De mon temps deus puissants bœufs ne coutaient que quatorze ou quinze écus au plus. On avait un chariot, fermé et couvert d’écorce d’arbres, sans aucunes ferrures, qui seraient inutiles dans des pays si doux et qui sont sans pavé, pour cinq ou six écus. On remplissait ces chariots de touts sortes de denrées. Un capitaine, payé par la république pour faire ses provisions, savait par expérience combien il avait besoin de chariots pour sa campagne. On faisait aussi provision d’orge mondé pour les chevaux. Lorsqu’on ne pouvait plus vivre que de ces provisions, un bas officier ou un domestique distribuait aux soldats leur portion pour deux ou trois jours; lorsqu’un chariot était vidé, on le brûlait. On tuait les bœufs et on en donnait aussi la viande par portions. De cette manière l’armée se déchargeait insensiblement de ce grand nombre de chariots, dont elle était suivie au commencement de la campagne. Il est quelque fois arrivé, qu’ils ont fait le salut des armées: lorsqu’on était pressé par des forces supérieures, ils servaient de retranchements, qu’on appelle tabor, et qui étaient toujours prêts, et à la faveur desquels on se défendait mieux que derrière un parapet. […] Par ce, que je viens de rapporter, on ne doit point s’étonner, qu’une grande armée ait pu subsister pendant cinq mois, dans un pays aussi désert que la Moldavie”. Zob. P. Dupont, Mémoires pour servir à l’histoire de la vie et des actions de Jean Sobieski III du nom roi de Pologne, [w:] Biblioteka Ordynacji Krasińskich: Muzeum Konstantego Świdzińskiego, t. VIII, opr. J. Janicki, Warszawa 1885, s. 241–242.

5     Wojna z Kozaki i Tatary, [w:] Starożytności historyczne polskie, t. 1, opr. A. Grabowski, Kraków 1840, s. 304.

6     Świętosław Orzelski określa odległość z ówczesnej Warszawy do placu elekcyjnego na Woli na 3 staje (1 staja = 893 m), czyli ok. 2,7 km. Zob. Ś. Orzelski, Elekcja Stefana Batorego 11 XI – 15 XII 1575, [w:] Elekcje królów Polski w Warszawie na Woli 1575–-1764, red. M. Tarczyński, Warszawa 1997, s. 99.

7     Mila podolska to 10 460 m.

8     J. Naronowicz-Naroński, op.cit., s. 180–183.

Skip to content