Upadek amerykańskiej polityki względem Afganistanu rozpoczął się i został niemalże sfinalizowany za kadencji Donalda Trumpa. Odpowiedzialność za polityczną katastrofę ponosi również administracja Bidena, ponieważ nie dokonała żadnych znaczących korekt, przejmując założenia nakreślone przez poprzednią, ograniczając się do sfinalizowania rozpoczętego już procesu. W perspektywie nawet średniookresowej, porównywanie ewakuacji z Afganistanu do ewakuacji z Wietnamu wygląda dobrze tylko na zdjęciach i w medialnej sofistyce.
„Jest gorzej niż w Afganistanie. A przy okazji: rozpocząłem proces. Wszyscy żołnierze wracają do domu, oni [administracja Bidena] nie mogli zatrzymać procesu. 21 lat – wystarczy! Nie sądzicie? 21. [właściwie niespełna 20 – P. Z.] Oni [administracja Bidena] nie mogli zatrzymać procesu. Oni [administracja Bidena] chcieli, ale było im bardzo trudno zatrzymać proces” – przemawiał 26 czerwca tego roku, do tłumu swych sympatyków na wiecu w Wellington w stanie Ohio, były prezydent USA Donald J. Trump. – […] Przez rząd [w Kabulu], który nie przetrwałby… Przetrwali tylko dlatego, że my tam byliśmy. Co mamy powiedzieć? »Zostaniemy następne 21 lat?«. Że zostaniemy następne 15… Cała ta rzecz jest absurdalna. Zatem ściągamy nasze wojska z Iraku, ściągamy nasze wojska z Afganistanu”.
Jak przypomina autor tych słów, proces wycofywania się USA z Afganistanu rozpoczął się na dobre półtora roku wcześniej. Wówczas to, w lutym 2020 r., pod naciskiem ówczesnego prezydenta, walczącego na kampanijnym szlaku o reelekcję, w stolicy Kataru, Doha strona amerykańska podpisała porozumienie pokojowe z ugrupowaniem Taliban, kontrolującym część Afganistanu. Podpisy pod dokumentem złożyli Specjalny Pełnomocnik USA ds. Afganistanu Zalmay Khalilzad oraz współtwórca Talibanu, wypuszczony niedawno przez administrację Trumpa z więzienia, Mullah Abdul Ghani Baradar. Na jego mocy wojska amerykańskie oraz sojusznicze powinny były wycofać się z „cmentarzyska imperiów”, które przed laty pogrzebało potęgę sowiecką, a jeszcze wcześniej choćby perską – do końca maja 2021 roku.
Droga do porozumienia była wyboista. Strony musiały przełamać opory przeciwników porozumienia we własnych szeregach. Po stronie amerykańskiej przełamała je determinacja Trumpa, który w szczelnym uścisku zamknął administrację ale i samą Partię Republikańską, wraz z jej kongresową emanacją. „Jastrzębie”, w tym Pentagon, buntowali się przeciwko pospiesznemu i całkowitemu wycofaniu sił militarnych ale zostali postawieni przez Trumpa i jego oportunistów przed faktem dokonanym. W szeregach talibańskich spór toczyły ze sobą frakcje umiarkowana i bardziej radykalna. Spór ten nie ustał nawet w chwili podpisania porozumienia. Radykałowie domagali się pełnego wycofania się zachodnich wojsk z Afganistanu jeszcze przed sfinalizowaniem negocjacji. Amerykańscy „jastrzębie” zaś m. in. uznania rządu w Kabulu za stronę porozumienia.
Nowy gracz
Motywację do podpisania porozumienia podnosiły, po obydwu stronach, rosnące straty polityczne. Wprawdzie liczba ofiar po stronie wojsk sojuszniczych utrzymywała się od lat na relatywnie niskim poziomie jednak rosły straty wśród ludności cywilnej. Niepomiernie bowiem wzrastała liczba zamachów terrorystycznych. Próżnię w miejscach znajdujących się poza faktyczną kontrolą rządu w Kabulu i talibów wypełnił nowy gracz w walce o wpływy. Była nim afgańska, samozwańcza emanacja Państwa Islamskiego, tzw. ISIS-K, biorąca swój wyróżnik po myślniku od afgańskiej prowincji, a w gruncie rzeczy historycznej krainy Chorosan, rozciągającej się na dzisiejszy Afganistan i Iran oraz postsowieckie republiki Azji Centralnej1, graniczącej z Pakistanem i ChRL.
Lecz aktywność tej grupy wychodziła poza historyczny region Chorosanu. Jej wpływy ekspandowały na terytoria Pakistanu, a nawet Indii. Niestabilność w Afganistanie przekładała się na niestabilność w całym regionie, a ta na wewnętrzną sytuację polityczną we wspomnianych państwach, w pewnym sensie również w ChRL. Islamskiemu Emiratowi Afganistanu zaś, czyli Talibanowi wyrósł na lewej flance internacjonalistyczny konkurent z podobnymi aspiracjami – Państwo Islamskie. Ba, rywal szerzący ferment w ich własnych szeregach, który skutecznie przeciągnął na swą stronę kilku wpływowych talibskich liderów.
ISIS-K, formułujący się i przeobrażający od 2014 r., poczęły z czasem zasilać coraz to większe grupy niedobitków upadającego kalifatu syryjsko-irackiego. Punkt ciężkości „rewolucji” islamskiej począł się przenosić z Niziny Mezopotamskiej i Pustyni Syryjskiej w górzyste i niedostępne tereny Afganistanu. Grono dużych graczy poważnie zainteresowanych stabilizacją sytuacji w Afganistanie mocno się rozrosło. Umacnianie się islamskiego radykalizmu w wydaniu ISIS na afgańskiej prowincji groziło potencjalną destabilizacją sytuacji i radykalizacją nastrojów w północnych regionach Indii, chińskiej prowincji Xinjang oraz w republikach Azji Centralnej, co z kolei mogło mieć wpływ na sytuację wewnętrzną w Rosji. Z takiej perspektywy na rozwój wypadków patrzyły ośrodki władzy w Moskwie, Pekinie i Nowym Deli.
Polityczny zapalnik
Pozostając na gruncie geopolityki oraz na gruncie faktów, postawmy jedną nogę na grunt polityki amerykańskiej. Nie jest większym odkryciem stwierdzenie, iż na zachodzące zmiany powinno się patrzeć holistycznie. Niemożliwym jest odtworzyć poprawny ciąg przyczynowo skutkowy redukując analizę zagadnienia do oceny tarć kulturowo-religijnych i geografii. Zasadniczą determinantą procesów zachodzących w tej części świata była amerykańska aktywność na Bliskim Wschodzie, a mówiąc dokładniej, strategiczne decyzje podejmowane przez amerykańskich prezydentów, kierujących się osobistymi przekonaniami, partyjno-środowiskowymi i społecznymi oczekiwaniami, a więc amalgamatem realizmu oraz ludzkich emocji.
W pierwszych miesiącach prezydentury Joe Bidena podjęto jeszcze jedną doniosłą decyzję. Było o niej mniej głośno, bowiem nie towarzyszyły jej obrazy paniki i wybuchy. Rząd USA postanowił o zakończeniu obecności wojsk amerykańskich w Iraku. Proces wycofywania się amerykańskich sił z tego państwa był spuścizną, którą Biden naturalnie odziedziczył po swoich dwóch poprzednikach. Spuścizną taką był również proces afgański. Do pewnego stopnia. Biden, zupełnie świadomie, włączył się w istniejący od czasów pierwszej administracji Obamy trend wycofywania sił amerykańskich z coraz bardziej niepopularnych w amerykańskim społeczeństwie wojen, zwłaszcza „najdłuższej wojny w historii Ameryki”.
Wracając do Iraku, w kwietniu 2021 r. podano do publicznej wiadomości informację o powrocie ostatnich żołnierzy do USA. Wówczas było tam ok. 2,5 tys. ludzi, asystujących armii irackiej przy zwalczaniu resztek wspomnianego ISIS. Nie podano jaką część stanowiły „combat troops”, czyli siły zbrojne. Proces ów w 2020 r. radykalnie przyspieszył Donald Trump, zlecając swym podwładnym dokonanie, na terytorium Iraku, egzekucji na irańskim generale Quassemie Soleimanim. W konsekwencji w dwa dni później, 5 stycznia 2020 r., parlament iracki przegłosował uchwałę, popartą przez premiera Adel Abdula Mahdiego, o wydaleniu wojsk amerykańskich z terytorium państwa. Wojsk tych była symboliczna liczba, zaledwie 5200 ludzi. Trump wymusił w ten sposób na władzach irackich, mocno skoligaconych z Teheranem, opowiedzenie się przeciwko Waszyngtonowi. Od tej pory USA stały się w praktyce okupantem. Trump przyczynił się do jeszcze większego uzależnienia Bagdadu od irańskich wpływów militarno-politycznych. Owe wpływy zresztą pomogły w znacznym stopniu Bagdadowi w kontrofensywie i ostatecznym pokonaniu kalifatu.
A do powstania tegoż przyczyniła się równie chaotyczna polityka prezydenta Obamy w Iraku. Obama podejmujący strategiczne decyzje w skomplikowanych sprawach pod natchnieniem głosu amerykańskiej ulicy, w 2011 r. gwałtownie wycofał z Iraku amerykańskie wojska. Ruchem tym podminował stabilność oficjalnej władzy, jak i całego państwa. W 2014 r. zmuszony był wysłać wojska do Iraku z powrotem, gdy całe połacie państwa znajdowały się już w rękach terrorystycznego quasi-państwa.
Paradoksalnie, o wiele ostrożniej Obama postępował względem sytuacji w Afganistanie. Wysłał do Afganistanu olbrzymie siły wojskowe, w pewnym momencie liczące nawet 100 tys. żołnierzy. Określił nawet ambitny cel – musimy „wygrać tę wojnę”. Jego zastępca, Joe Biden miał się sprzeciwiać wysłaniu tak dużych posiłków. Opowiadał się za stopniową redukcją sił. Jeszcze za kadencji Obamy i Bidena de facto ona nastąpiła, bowiem ostał się na miejscu zaledwie 8-tysięczny kontyngent ale USA zdołały zaznaczyć wcześniej swą dominację. Wolno przypuszczać, że całkowite porzucenie Afganistanu w dobie „prime-time’u” Państwa Islamskiego skutkowałoby katastrofą większą od tej, która obecnie rysuje się na horyzoncie.
Co mógł, a czego nie mógł Biden
Przejmując od Trumpa stery polityki zagranicznej Biden podążał wytyczonymi już szlakami. Kontynuował plan pełnego wycofania wojsk, wydłużając nieco termin, do końca sierpnia 2021 r. Przejął po Trumpie to co jego poprzednik zdołał wypracować w aspekcie realizacji tak trudnej operacji, kończącej 20-letnią obecność USA w Afganistanie. Czyli niewiele. Biały Dom nie przygotował nawet prawa wizowego na okoliczność sprowadzenia tysięcy rodzin afgańskich współpracujących z Ameryką, narażonych na represje ze strony ekstremistów. A mogło być jeszcze gorzej. Trump, znajdujący się w kampanijnym amoku, utyskujący na złe sondaże, domagał się wycofania wojsk amerykańskich do Świąt Bożego Narodzenia. Otóż na kampanijnej mecie chciał ogłosić spełnienie swej kampanijnej obietnicy, jeszcze z 2016 r., wycofania Ameryki z „niekończących się wojen”.
Nie jest jednak tak, jak sugerował Trump na wiecu w Wellington, iż Biden nie mógł zatrzymać procesu, który on sam uruchomił w lutym 2020 r. Mógł, gdyby tylko chciał, gdyby wstrzymał się z realizacją swego programu wyborczego w tym punkcie i poskromił oczekiwania „lewego” skrzydła Partii Demokratycznej. Już raz przesunął wyznaczoną przez Trumpa datę na koniec maja na sierpień. Mógł poczekać. Zamiast tego przypilnował, by dorobek poprzednika się nie zmarnował. Wszak trudno o republikanina, który w kwestiach ekspansji militarno-strategicznej USA miałby zdanie zbieżne z większością polityków Partii Demokratycznej.
Trump przełamał opór szeregów GOP, Pentagonu i amerykańskiej społeczności wywiadowczej, Biden przełamał opór Pentagonu oraz amerykańskich służb. Już po logistycznej katastrofie wywołanej zajęciem Kabulu przez wojska talibskie, Pentagon i służby dokonały przecieków medialnych. Miały ostrzegać Biały Dom, iż wycofanie wojsk z afgańskiego terytorium będzie taktycznym fiaskiem i że wywoła poważny kryzys. Biden zignorował ostrzeżenia. Nawet biorąc za dobrą monetę najodleglejszy z sugerowanych terminów teoretycznego upadku rządu kabulskiego jaki służby mu przedstawiały, spieszyć się przecież nie musiał.
Już w trakcie kryzysu kabulskiego, solidarnie obydwaj z Trumpem znaleźli się pod obstrzałem opinii publicznej. Biden ripostował na zarzuty z wnętrza jego własnej administracji. Nieco panicznie począł obwiniać poprzedników. I nie skończył wcale na Trumpie. W swym wystąpieniu, tuż po wybuchu kryzysu, winę zrzucił na Obamę, za wysłanie w 2009 r. dodatkowych 17 tys. żołnierzy do Afganistanu, czemu się miał sprzeciwiać. W tymże wystąpieniu stwierdził również – wchodząc w retorykę broniących go dziennikarzy – że nie mógł zmienić decyzji Trumpa o wycofaniu wojsk. W wywiadzie dla ABC News, przeprowadzonym przez George’a Stephanopoulosa, po swej 24-godzinnej nieobecności, począł obwiniać inne gremia. Zaprzeczył twierdzeniom autorów przecieków oraz senatorów. Zadeklarował, że wojskowi nie mówili mu żeby pozostawił mały kontyngent wojskowy na miejscu, a służby nie ostrzegły go, że Kabul może upaść tak szybko.
Ewakuację z Afganistanu często porównuje się do ewakuacji wojsk USA z Sajgonu w 1975 r. W przytaczanych momentach Joe Biden nie zachował się jednak jak Gerald Ford, który w swym przemówieniu, wygłoszonym bez zbędnej zwłoki po wybuchu kryzysu, wziął odpowiedzialność za sytuację w Wietnamie Południowym na siebie i stanął przed tłumem dziennikarzy, odpowiadając na 20 pytań. Nie może się zatem dziwić spadkowi notowań zaufania do Bidena z ponad 50% do 41%, czyli o co najmniej 10%. Obywatele nie oceniają samej decyzji o wycofaniu wojsk amerykańskich – tej są przychylni. Oceniają chaos, do którego przyczyniły się decyzje strategiczne prezydenta, zwłaszcza jedna, o utrzymaniu sztywnego terminu ewakuacji.
Krytyka Trumpa
„Katastrofa Trumpa/Bidena, która ma miejsce w Afganistanie, zaczęła się od negocjacji administracji Trumpa z terrorystami i udawania, że są partnerami na rzecz pokoju, a kończy się kapitulacją Ameryki, gdy Biden porzuca kraj naszym terrorystycznym wrogom” – napisała 14 sierpnia na Twitterze Liz Cheney, poseł z konserwatywnego Wyoming, córka byłego wiceprezydenta Dicka Cheney’a. To nie jedyny głos krytyczny sięgający prapoczątków problemu. Cheney należała do największych politycznych krytyków byłego prezydenta z jego własnego obozu. Głosowała za impeachmentem Trumpa, a obecnie wchodzi w skład komisji śledczej badającej kulisy prowokowanej przez niego 6 stycznia agresji na Kapitol przez rozogniony tłum.
Również gen. H. R. McMaster, pierwszy doradca ds. bezpieczeństwa Trumpa przypomniał o odpowiedzialności poprzedniego rządu za aktualną sytuację. Nawiązywał do wspomnianych negocjacji z Talibanem, w których rząd USA nie uwzględnił legalnych władz Afganistanu: „Nasz Sekretarz Stanu [Mike Pompeo] podpisał umowę kapitulacyjną z Talibanem. Obecna katastrofa ma swoje korzenie w umowie kapitulacyjnej w 2020 r. Taliban nas nie pokonał. To my pokonaliśmy samych siebie”. Mark Esper, drugi po gen. Mattisie sekretarz obrony w rządzie Trumpa mówił na antenie CNN tak: „Prezydent starając się za wszelką cenę wycofać wojska z Afganistanu sabotował umowę [z Talibami]. […] Protestowałem […] przeciwko redukcji poniżej 4,5 tysiąca wojsk dopóki, dopóty Taliban nie spełni warunków, gdyż w przeciwnym razie dojdzie do wydarzeń, które rozgrywają się na naszych oczach”.
Były i inne wypowiedzi wysokich urzędników administracji Trumpa, zawierające bardziej zakamuflowaną krytykę. Nikki Haley, była ambasador USA przy ONZ, możliwy kandydat do nominacji republikańskiej w 2024 r. napisała: „Obserwowanie naszych generałów twierdzących, że są zależni od dyplomacji z Talibanem jest niewyobrażalnym scenariuszem. Negocjowanie z Talibanem jest zadawaniem się z diabłem”. Powinna rzec „było”, ale wówczas skrytykowałaby samą siebie. Otóż, gdy Trump był jeszcze prezydentem, w wywiadzie dla branżowego „Military Times” mówiła: „Polityka USA w kwestii Afganistanu działa… Jesteśmy bliżej rozmów z Talibanem oraz procesu pokojowego, niż byliśmy kiedykolwiek”.
Konkluzje
Upadek amerykańskiej polityki względem Afganistanu rozpoczął się i został niemalże sfinalizowany za kadencji Donalda Trumpa. Odpowiedzialność za polityczną katastrofę ponosi również administracja Bidena, ponieważ nie dokonała żadnych znaczących korekt, przejmując założenia nakreślone przez poprzednią, ograniczając się do sfinalizowania rozpoczętego już procesu. W perspektywie nawet średniookresowej, porównywanie ewakuacji z Afganistanu do ewakuacji z Wietnamu wygląda dobrze tylko na zdjęciach i w medialnej sofistyce. Jeśli nawet dokonamy, słusznego skądinąd porównania, islamskiej międzynarodówki terrorystycznej do międzynarodówki komunistycznej, pamiętajmy wszakże o narodowo-wyzwoleńczej naturze organizacji komunistycznych w Azji Południowo-Zachodniej. Nie były to wprost satelity ZSRS lub nawet komunistycznych Chin. I nie chodzi mi np. o fakt, że do USA sprowadzono w połowie lat 70. ok. 130 tysięcy uchodźców wietnamskich…
Uznając, że Wietnam miał swojego państwowego patrona w postaci ZSRS, ISIS-K jest otoczona wrogimi mocarstwami regionalnymi. Nie posiada patrona, nawet wśród reżimów i najbardziej wpływowych państw wahabickich. Taliban z kolei jest organizmem mocno zdywersyfikowanym, nieposiadającym zdolności do zapanowania nad całym obszarem państwa i z tego wypływa jego aktualna siła. Zamach bombowy na marines tylko spotęguje motywację USA do zdalnego eliminowania komórek ISIS-K. Wojna z terroryzmem wcale się nie zakończyła. Z punktu widzenia rządu USA dopuszczenie Talibanu do władzy było zarówno taktycznie, jak i strategicznie opłacalne. Spór rozgrywa się wokół sposobu prowadzenia negocjacji.
Wycofywanie się USA z Wietnamu odbywało się pod naporem opinii publicznej. Wojna była wyjątkowo niepopularna i dyskutowano o niej w mediach oraz na ulicy codziennie. Straty, jakie Amerykanie mogli ponieść w wyniku dalszej obecności w Indochinach, groziły polityczną katastrofą każdej administracji. Obietnica wycofania wojsk z Afganistanu była zaś zwykłą „kiełbasą wyborczą” Trumpa i Bidena. Straty ponoszone przez personel amerykański rok do roku były relatywnie niewielkie, a uwaga opinii publicznej była skoncentrowana na wydarzeniach wewnątrzkrajowych. Afganistan nie stanowił głównego punktu wyborczego, nawet jednego z trzech, w ostatnich wyborach.
Owszem, Amerykanie ponieśli trudno odwracalne straty wizerunkowe, mocno zagrażające ich reputacji jako lojalnego, odpowiedzialnego i stabilnego sojusznika. Jednakże pozostawili na miejscu tykającą bombę, która zagraża przede wszystkim wymienionym mocarstwom regionalnym. One też będą musiały wziąć na siebie ciężar walki z międzynarodowym terroryzmem. Wcale nie oznacza to, że Zachód może spać spokojnie. Wymykająca się spod kontroli sytuacja w Afganistanie zagraża w dłuższej perspektywie spokojowi w USA i w Europie. Wojna z terroryzmem zaczęła się na terytorium USA. Niepowodzenia w walce z radykalnym sekciarstwem islamskim będą skutkowały wzrostem radykalizmu w państwach z dużym odsetkiem sunnickiej społeczności.
Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 3(5)/2021.
[Grafika: pixabay.com]
_______________________________
1. Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, a nawet skrawek Kirgistanu.