Na początku listopada bieżącego roku w Wirginii i w New Jersey odbyły się wybory stanowe. Pomimo wygranej tylko w jednym z tych stanów, republikanom przypisuje się pełny sukces. W Wirginii, po raz pierwszy od 2009 r. stanowisko na szczeblu stanowym obejmie kandydat prawicy, Glenn Youngkin. W demokratycznym New Jersey o jeden dosłownie włos zwyciężył demokrata Philip Murphy, pokonując republikanina Jacka Ciattarellego stosunkiem 50% do 49%. Murphy wedle sondaży wyborczych miał zwyciężyć pewnie. Obydwa rezultaty wyborcze są silnym prognostykiem przed przyszłorocznymi midterms. Przede wszystkim jednak były dla obydwu partii bezcennym referendum, określającym aktualne preferencje wyborców niezależnych. A wybory w Wirginii – jeśli wierzyć przepowiedniom wiceprezydent Kamali Harris – „zdeterminują rezultat tego, co wydarzy się w 2022 roku, 2024 i dalej” w całej Ameryce.
Kamala Harris może być marginalizowana w administracji Bidena ale nie oznacza to równocześnie, że dała się odkleić od rzeczywistości. Wszak to obiektywny bieg wypadków zdeterminuje powodzenie starań jej oraz Bidena o reelekcję czy też ewentualnego startu Harris w prawyborach. Rozmiar klęski w Wirginii, w której Biden niedawno pewnie zwyciężył z Trumpem, był dla morale w Partii Demokratycznej niszczący. W Old Dominion republikanie przechwycili dodatkowo fotele zastępcy gubernatora oraz prokuratora generalnego.
Kandydaci eksperymentalni
Demokraci boleśnie przekonali się, że wyborcy rozliczają demokratów za sytuację w stanie oraz politykę krajową, nie zaś republikanów za dokonania, jakkolwiek je opiszemy, Donalda Trumpa. Kampania demokraty Terry’ego McAuliffe’a nachalnie zestawiała Youngkina z Trumpem, atakując wyborców np. obrazami republikanina z charakterystyczną czerwoną bejsbolówką z akronimem MAGA (Make America Great Again) na głowie. W tym samym czasie Youngkin, nauczony kilkoma ostatnimi elekcjami lokalnymi i stanowymi republikanów że poparcie Trumpa zarówno nie gwarantuje zwycięstwa ale przede wszystkim może być dlań przeszkodą, mocno dystansował się od byłego prezydenta. Ani nie zabiegał o jego poparcie, ani też nie zapraszał go na swe wiece. Nogę podstawił mu dopiero sam Trump nieproszony udzielając poparcia, co następnie skrupulatnie wykorzystali demokraci nazywając republikańskiego kandydata „lokalną wersją Trumpa”. Jak można się tego domyślić, Trump po wyborach pogratulował sobie zwycięstwa w Wirginii, tymczasem demokraci, którzy kierowali tam w istocie kampanią Trumpa, zbyli jego sukces milczeniem…
W wyborach w Wirginii wyborcy głosowali faktycznie na programy, opowiadając się przy okazji za określoną wizją świata czy systemem wartości. Przegrał program lewicowy. Jeden z punktów tego programu, a właściwie pewien pogląd demokratycznego kandydata, dotyczący kwestii szkolnictwa, stał się właściwie śmiertelną bronią w ręku jego kontrkandydata. Youngkin zepchnął nim McAuliffe’a do pełnej defensywy. McAuliffe stwierdził mianowicie, że rodzice nie powinni ingerować w programy nauczania w szkołach. Powiedzieć tak nawet w dość liberalnej Wirginii jest rzeczą wielce ryzykowną… Zgodnie z tą logiką szkoła powinna znajdować się pod wyłączną kuratelą anonimowych urzędników, którym politycy gwarantują nieskrępowaną niczym swobodę.
Na jednym ze spotkań wyborczych demokrata gościł szefową American Federation of Teachers, jednego z dwóch głównych związków zawodowych nauczycieli Randi Weingarten, zwolenniczkę włączenia do programów szkolnych tzw. Critical Race Theory (Krytycznej Teorii Ras). Upraszczając, teoria ta, będąca synkretycznym ujęciem przemyśleń ideologów skrajnej lewicy, m. in. marksistów i radykałów pokolenia ’68 oraz przedstawicieli amerykańskiego ruchu na rzecz praw czarnoskórych, przekonuje, że w USA panuje systemowa dyskryminacja rasowa. W ten oto prosty sposób McAuliffe domknął narrację Youngkina, który osią swej kampanii uczynił właśnie edukację. Wśród wyborców niezależnych przeważył zatem strach tym razem przed radykalizmem spod znaku lewicowej inżynierii społecznej.
Wybory stały się wyborami ogólnokrajowymi. Znikająca przewaga sondażowa McAuliffe’a stymulowała emocje. Walka toczyła się więc od pewnego momentu także w głównych amerykańskich mediach i elektryzowała zbiorowego widza ogólnokrajowego, co na pewno wpłynęło na rekordową frekwencję. Kandydatowi demokratów nie pomogło poparcie ze strony Bidena, Harris, a nawet Obamy. Nie pomogło, bo pomóc nie mogło. Sondaże Bidena nie drgnęły ostatnio i nie podniosły się praktycznie odkąd osiągnął kolejną rekordową depresję – 38%, mimo uchwalenia ustawy transportowej (jak na razie). Według sondażu USA TODAY/Suffolk University Poll wyniki popularności Kamali Harris są wręcz katastrofalne. Jej z kolei pracę pozytywnie ocenia niespełna 28% badanych. 46% wyborców przyznaje, że Biden zawiódł ich oczekiwania, większość nie chce by kandydował ponownie. Warto przypomnieć, że w 2017 r., gdy poparcie dla Trumpa wynosiło 37%, republikanie w midterms stracili 41 miejsc w Izbie Reprezentantów i oddali młotek Speakera.
Refleksje w GOP
Rezultat w Wirginii wywołał panikę w szeregach demokratów. Wzmocnił świadomość upływającego czasu i zbliżającego się rozstania z pełnią władzy w Kongresie. W szeregach republikanów przyniósł refleksję, miejscami nawet śmiałą, zważywszy na napiętą wciąż sytuację wewnętrzną w partii. „Glenn [Youngkin] prowadził doskonałą i inspirującą kampanię, która podnosi poprzeczkę kandydatom w całym kraju” – stwierdził republikański gubernator Arizony Doug Ducey, jednocześnie przewodniczący Stowarzyszenia Gubernatorów Republikańskich. Oczywiście miał na myśli przede wszystkim kandydatów republikańskich. Bo i owszem republikanie zaobserwowali, że wątki, które Youngkin umieścił na sztandarach swej kampanii, przemówiły wreszcie do wyborców z przedmieść. Tych ostatnich republikanie definitywnie stracili w 2018 roku.
Chris Christie, były republikański gubernator liberalnego New Jersey, dodajmy – przez dwie kadencje – w 2020 r., jeden z trenerów Trumpa przed pierwszą debatą z Bidenem, poszedł jeszcze dalej i śmielej: „Nie możemy już rozmawiać o przeszłości i ostatnich wyborach – bez względu na to, gdzie stoisz w tej sprawie. Nieważne, gdzie stoisz […]. Każda minuta, którą spędzamy rozmawiając o 2020 roku – podczas gdy marnujemy na to czas, Joe Biden, Kamala Harris, Nancy Pelosi i Chuck Schumer rujnują to państwo. Lepiej na tym się skoncentrujmy. Oderwijmy wzrok od lusterka wstecznego i ponownie zacznijmy patrzeć przez przednią szybę”. Oczywiście Christiego natychmiast zaatakował Trump.
Już bez zbędnych niedomówień wybory skomentowała Liz Chaney, córka byłego wiceprezydenta, reprezentant Montany: „Jedynym sposobem na to, by partia republikańska mogła iść naprzód, jest odrzucenie tego, co wydarzyło się 6 stycznia [2020 r.]. Jeśli szczerze odrzucimy wysiłki prezydenta Trumpa, by podważyć tamte wybory i jeśli powiemy wyborcom prawdę. Aby wygrać wybory, musimy pamiętać, że najbardziej konserwatywnym z ideałów jest poszanowanie konstytucji i rządów prawa”.
Wystartują?
Powyższe wypowiedzi ocierają o kwestię ponownego startu Donalda Trumpa w prawyborach GOP. Wszak wątek „skradzionego Trumpowi” zwycięstwa wyborczego, będącego wedle powyższych enuncjacji kłopotliwą przeszłością, wypełnia niemal cały domniemany program wyborczy Trumpa, jako potencjalnego kandydata. No i głowią się eksperci i komentatorzy związani przede wszystkim z lewą stroną amerykańskiej sceny politycznej czy Trump wystartuje. Podświadomie na to liczą. Zastanawiają się na głos i od razu znajdują odpowiedź – „wystartuje, bo tak twierdzą wszyscy w jego otoczeniu”. Jednocześnie ci sami komentatorzy informują, że Trumpowi chodzi przede wszystkim o to, by z premedytacją „doić”, poprzez różne szemrane polityczne komitety, konserwatywną bazę wyborczą. Mami swych sympatyków perspektywą startu, bo znajduje się w coraz trudniejszej sytuacji finansowej i potrzebuje środków m. in. na procesy ale i po to, by wywierać w przyszłości nacisk na establishment republikański. Jawi się tu pewna sprzeczność, wszak dlaczego Trump miałby zwierzać się swemu „otoczeniu” z czegoś innego, aniżeli z woli kandydowania?
Konserwatywny analityk William Kristol przekonuje, że Trump wystartuje, bo przecież nie będzie przyglądał się kampanii wyborczej zza szklanego ekranu gdy teoretycznie ma nominację podaną na talerzu. John Bolton, były doradca do spraw bezpieczeństwa prezydenta Trumpa, twierdzi dla odmiany, że Trump nie wystartuje bo panicznie boi się porażki. Lecz przecież do potencjalnej przegranej w 2024 r. z kandydatem demokratów jeszcze daleko, kimkolwiek on/ona będzie. Ale czy Trump ma zagwarantowane zwycięstwo już na etapie prawyborów? W pomiarach preferencji w elektoracie republikańskim w listopadzie 2021 r., czyli w teorii – wygrywa.
Wszyscy są zgodni, że Trump poczeka na wynik midterms – zresztą sam takie deklaracje złożył. Ale znowu, czy bardzo prawdopodobne zwycięstwo republikanów wzmocni pozycję establishmentu wobec Trumpa czy Trumpa wobec liderów partii? I co będzie za rok z owymi sympatiami w elektoracie? Jak będą silne i w czyją stronę będą się kierowały? Już teraz pojawiają się potencjalni kontrkandydaci dla Trumpa w prawyborach, choćby wspomniany Christie. Jest przecież rywalizujący od trzech lat o miano najwierniejszego ucznia Trumpa jego swoisty substytut, gdyby pierwowzoru miało zabraknąć – gubernator Florydy Ronald DeSantis. Uwielbiany przez wyborców Trumpa, przestał być wszakże ulubieńcem Trumpa. Ten ostatni, zazdrosny o rosnącą popularność DeSantisa, który zajął jego miejsce w telewizyjno-twitterowych sporach z Faucim i Bidenem (sam stracił dostęp do mediów społecznościowych), wśród swoich sympatyków w elektoracie, szuka dobrego pretekstu by zadać (byłemu) uczniowi śmiertelny cios. Na razie przypomina tylko wszystkim wtajemniczonym w narastający konflikt, że stołek gubernatorski DeSantis zawdzięcza jemu. W obliczu ostatnich wydarzeń kandydatura Trumpa, a na pewno samotna kandydatura Trumpa, raczej się oddala.
Mike Pence, były wiceprezydent, koncentruje aktualnie swą aktywność na dwóch stanach, Iowa i New Hampshire, gdzie odbędą się pierwsze starcia w prawyborach. Wewnątrz partii, gdzie jeszcze dyskretnie ścierają się ze sobą siły partyzanckie Trumpa i wojska „starego” GOP, wyraźnie opowiedział się po stronie establishmentu. Otóż, w przybliżeniu połowa z 16 gubernatorów republikańskich – GOP ma ich po zwycięstwie Youngkina aż w całym kraju 28 – starających się w 2022 r. o reelekcję, będzie zmuszona zmierzyć się jeszcze w prawyborach z kandydatem Trumpa lub jego naśladowcą. Pence, były zresztą gubernator Indiany, oznajmił w połowie listopada na posiedzeniu Republican Governors Association: „Chcę się wyrazić jasno. Będę wspierał urzędujących gubernatorów republikańskich”.
Demokraci zmagają się z lustrzanym poniekąd odbiciem dualistycznego dylematu Trump-Pence. Mocno zaawansowany wiekiem urzędujący prezydent, który nie wyklucza kandydowania oraz jego zastępca, która również myśli o fotelu prezydenckim. I w tym wypadku głównie media relacjonują na razie, jak się na sprawy zapatruje „otoczenie” demokratycznego faworyta do reelekcji. „Przyjaciel Bidena” twierdzi na przykład, że Biden powtarza konsekwentnie, iż zamierza wystartować znowu. To samo miał powiedzieć na spotkaniu z grupą donorów w październiku. W tym punkcie jednak podobieństwa się kończą.
Harris nie jest Pencem, prędzej, a jako była republikanka, bardziej Trumpem, byłym demokratą albo Obamą, z racji parlamentarnego stażu i obycia międzynarodowego. Biden nie jest ani Pencem ani Harris. To polityk z prawego skrzydła partii, obrońca spoistości własnego obozu politycznego, wyrastający na jego głównego lidera. Natomiast niewykluczone jest, albo jest wręcz bardzo prawdopodobne, że w Partii Demokratycznej również odbędą się w 2024 r. prawybory. Zza pleców Bidena nieśmiało na razie wygląda drugi po nim samym główny beneficjent „ustawy infrastrukturalnej”, były centrolewicowy kandydat na prezydenta i sekretarz transportu w obecnej administracji, Pete Buttigieg. I sądzę, że Biden zdecydowanie wolałby w prawyborach poprzeć jego, aniżeli Harris. Nie żywi do niego, w przeciwieństwie do swej wiceprezydent, urazy z okresu kampanii prawyborczej, okazuje mu wręcz ojcowską sympatię, a nawet delikatnie politycznie promuje.
Koniec ery populizmu?
I jeszcze jeden aspekt. Zwycięstwo wyborcze Bidena w 2020 r. wcale nie oznacza nadejścia ery kandydatów establishmentowych. Sukces Youngkina, biznesmena spoza dużej polityki jest tego dobrym przykładem. Republikanin zwyciężył w demokratycznym stanie z przedstawicielem tamtejszego establishmentu, popieranym przez establishment krajowy demokratów, jednocześnie, jak widzieliśmy, skutecznie unikając asocjacji z liderem własnego obozu politycznego. Bo i owszem, Trump obecnie nie powie już tego, co mógł głosić w 2015 i 2016 r., że jest człowiekiem spełnionym, biznesmanem, a nawet self-made manem, kandydatem spoza polityki, który wchodzi do wnętrza „obwodnicy” (ang. Beltway) Waszyngtonu, żeby „osuszyć bagno”. Niezależnie od oceny, na ile mu się to udało, zdążył pobrudzić się waszyngtońskim błotem w trakcie owego osuszania.
Ciekawym przykładem z drugiej strony frontu są przyszłoroczne wybory gubernatorskie w republikańskim Teksasie. Tamtejsza opinia publiczna spodziewa się, że w najbliższym czasie swój start ogłosi lubiany w Ameryce aktor, zdobywca Oscara, Matthew McConaughey. Wedle listopadowego badania przeprowadzonego przez University of Texas oraz „Dallas Morning News”, najważniejszy dziennik w Dallas, McConaughey prowadzi w hipotetyczny starciu z urzędującym gubernatorem Gregiem Abbottem stosunkiem 42% do 35%, a więc aż 8 punktami procentowymi. Następne 22% wolałoby innego kandydata. McConaughey’a można uznać za kandydata centro-prawicowego, choć nazywa sam siebie „agresywnym centrystą”. Zdarzało mu się krytykować „skrajną lewicę” w Partii Demokratycznej czy „nieliberalną”, czyli tę „postępową” część lewicy, ale i „skrajną prawicę”. Jednocześnie uważa się za obrońcę wolności słowa i za przeciwnika cancel culture („kultury zamazywania”) czy innymi słowy terroru politycznej poprawności. Abbott tymczasem uważany jest za gubernatora trumpistowskiego, uznającego prymat przywództwa byłego prezydenta, wypełniającego wciąż jego ekstrawaganckie polecenia, bo rywalizującego o ostateczne, wyborcze namaszczenie, zresztą m. in. z DeSantisem, lecz, inaczej niż DeSantis, znajdującego się poza celownikiem „nauczyciela”.
Zatem podstawowym atutem McConaughey’a jest fakt, iż przychodzi spoza polityki, spoza obydwu establishmentów. W starciu z demokratycznym rywalem, który niedawno ogłosił swój start – Beto O’Rourkiem, kiedyś przezywanym złotym dzieckiem amerykańskiej centro-lewicy, zwycięża w tym samym sondażu stosunkiem 49% do 27%. O’Rourk stoczył w 2018 r. bardzo wyrównany bój o miejsce w Senacie z Tedem Cruzem. Cruze’a osłabił wówczas na ostatniej prostej… właśnie Trump. Mimo delikatnych próśb Teda, by prezydent nie zawracał sobie głowy jego kampanią i nie fatygował podróżą do Teksasu, Trump nie dość, że pojechał, to zorganizował tam wiec, po którym sondaże Cruze’a zjechały w dół jak skoczek po rozbiegu skoczni, dając demokratycznemu „czarnemu koniowi” realną szansę na zwycięstwo…
Analizy analizami, ale pamiętajmy to, o czym przekonujemy się właśnie analizując amerykańską politykę: w obecnych czasach zwycięzcy wyborów w USA nie możemy być pewni nawet na kilka dni, ba, na dzień, przed dniem wyborczego sądu.
Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 4(6)/2021.
[Grafika: Biały Dom w Waszyngtonie, widok od strony południowej; Autor: Cezary p, lic. CC]