Konserwatystę ciężko posądzać o przesadną miłość do parlamentaryzmu, jednak zarówno obecne realia polityczne jak również polska tradycja polityczna niejako zobowiązują nas do tego, by ten parlament istniał. Pytanie brzmi jednak – w jakiej formie? Czy powinien on zachowywać dotychczasową formułę? A jeśli nie, to jak daleko jesteśmy w stanie od niej odejść i jakie reformy podjąć, by choć trochę usprawnić jego model funkcjonowania? O tym chciałbym dziś kilka słów napisać.
W swoim poprzednim tekście z tej serii pisałem o władzy najwyższej, tj. Prezydencie i organach władzy, które w sposób bezpośredni powinny mu podlegać, a które w monteskiuszowskim podziale zawierały by się w pojęciu władzy wykonawczej. Postulowałem wówczas zwrot w kierunku jednolitej i suwerennej władzy prezydenta w duchu konstytucji kwietniowej. Jaki więc widok rysuje się w tej wizji dla organu przedstawicielskiego?
Podstawowym problemem jest określenie podmiotu reprezentowanego w Sejmie i Senacie. W teorii jest to naród, jednakże praktyka pokazuje dwa istotne problemy. Pierwszym z nich jest fakt, że naród nie jest monolitem, lecz składa się z różnych grup społecznych, posiadających różne, często przeciwstawne interesy. Interesy te nie są tożsame ze światopoglądem, toteż założenie, że podział na sprofilowane ideowo partie polityczne tę różnorodność prezentuje byłoby daleko idącym uproszczeniem. Zwłaszcza dziś, gdy dawne różnice polityczne uległy znacznemu zatarciu i wymieszaniu.
Drugą zaś kwestią jest fakt, że wyborca nie wybiera swojego reprezentanta, lecz partię. Mimo imiennego wskazania na danego kandydata jego głos jest przede wszystkim głosem oddanym na partię. A paradoksalnie, jednocześnie wybór ten nie jest w żaden sposób wiążący dla elekta w trakcie trwania kadencji, gdyż może on bez konsekwencji dowolnie zmieniać frakcje polityczne. W efekcie swoim głosem wyborca nie tylko może wprowadzić inną osobę niż sobie tego życzy, ale także jego głos oddany na daną partię może okazać się jedynie ułudą.
Gdybym chciał więc wyrazić swój pogląd na kwestię polskiego parlamentaryzmu, stwierdziłbym, że należałoby go choćby częściowo odpartyjnić, a w miejsce tego wprowadzić reprezentację odzwierciedlającą organiczny charakter społeczeństwa. Oczywiście należy przy tym brać pod uwagę realne uwarunkowania polityczne oraz fakt, że realia te nie pozwalają nam na dążenie do systemu widzianego przez nas jako idealny, lecz jedynie prób dokonania pewnych usprawnień, toteż odrębną kwestią do dyskusji jest to, na ile system ten można realnie wdrożyć w nasz system konstytucyjny.
Na początek warto zwrócić uwagę na fakt podniesiony przeze mnie w pierwszym tekście tej serii, już kilka miesięcy temu. Obecny podział na Sejm i Senat jest podziałem ahistorycznym, gdyż tradycyjnie nazwą właściwą był Sejm, ten zaś dzielił się na Izbę Poselską i Izbę Senatorską do czego warto wrócić. Przyglądając się zaś każdej z Izb należy zauważyć, że posłowie stanowili reprezentację ziemską, senatorowie zaś reprezentowali możnowładztwo, a więc elity społeczne. O ile obecni posłowie swoim charakterem w dużej mierze odpowiadają swym pierwowzorom, to Senat stanowi dziwaczne powtórzenie formuły Sejmu w nieco odmiennej formie. W efekcie miast “izby refleksji” stanowi swego rodzaju “izbę oporu” wobec Sejmu w sytuacji, gdy partia rządząca utraci w Senacie większość.
Rozpoczynając więc od dołu hierarchii, a więc Izby Poselskiej, idealnym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych, w którym każdy okręg ziemski wybierałby swojego przedstawiciela do Sejmu. Jednakże mając na uwadze, że rywalizować w wyborach będą i tak przedstawiciele różnych opcji politycznych i przez ten pryzmat będą postrzegani przez swoich wyborców, to można by rozważyć okręgi kilkumandatowe z ordynacją większościową lub pozostawienie obecnego systemu. Warto jednak zadbać o to, by poszczególne okręgi wyborcze były dość niewielkie, tak by wyborca miał szansę znać lokalnego kandydata.
Zdecydowanie większe zmiany należałoby wprowadzić w Senacie, czy też Izbie Senatorskiej. Nie ma większego pożytku z obecnej jego formuły, zwłaszcza, że zwykle głosuje się projektu partyjne i według wytycznych partyjnych, co negatywnie wpływa na możliwość korygowania błędów izby niższej. Osobiście uważam, że korzystnym zabiegiem byłoby odpartyjnienie przynajmniej tej izby w takim stopniu, na ile byłoby to możliwe. Pewną wskazówką jest historyczna konstrukcja Izby Senatorskiej – oczywiście nie mamy dziś arystokracji, a przynajmniej nie w takiej formule, jaka wówczas funkcjonowała, jednakże należałoby dążyć do nadania Izbie pewnego elitarnego, wyższego charakteru. Jednocześnie warto rozważyć uwzględnienie w niej organicznego charakteru naszego społeczeństwa poprzez wprowadzenie elementów reprezentacji korporacyjnej.
Przede wszystkim zacząłbym od całkiem niezłego pomysłu, który swego czasu postulował bodajże PSL, a mianowicie reprezentacji samorządowej. Mam tu na myśli włączenie w skład Izby Senatorskiej marszałków województw. Analogicznie z racji piastowania urzędu do grona senatorów mogliby należeć wojewodowie, co ma też swoje historyczne uzasadnienie. Na szczeblu rządowym senatorami mogliby zostać premier wraz z ministrami, podobnie warte rozważenia byłoby nadanie mandatu senatorskiego innym centralnym organom. Wspomnianym już korporacyjnym elementem byłoby uwzględnienie reprezentacji uniwersytetów (np. rektorzy najważniejszych uczelni wyższych) czy też wojska. Oczywiście wartym uwagi postulatem byłaby reprezentacja różnych gałęzi gospodarki, jednakże do tego potrzebna by była co najmniej szczątkowa forma korporacjonizmu w gospodarce, a na odejście od obecnego modelu organizacji społeczno-ekonomicznej społeczeństwa raczej się nie zanosi. Senat w tej formie stanowiłby również odpowiedź na problem “co zrobić” z byłymi prezydentami – po odejściu z urzędu z mocy prawa zyskiwaliby prawo do zasiadania w tej izbie.
W tak skonstruowanym Sejmie należałoby wprowadzić co najmniej kilka istotnych ograniczeń. Powiązanie stanowiska ministerialnego z mandatem senatorskim musi prowadzić do zakazu łączenia mandatu poselskiego z członkostwem w rządzie. Z kolei na pewne zwiększenie odpowiedzialności posłów za swoje działania przed wyborcami mógłby wpłynąć zakaz zmiany barw partyjnych w trakcie trwania kadencji pod sankcją utraty mandatu, dzięki czemu wyborca miałby większą pewność, że ten, którego wybiera będzie w rzeczywistości odzwierciedlał jego wybór. Myślę, że nie bez racji byłoby twierdzenie, że poseł, który przed kolejnymi wyborami nie będzie mógł skryć się pod szyldem innej partii i o reelekcje ubiegać się pod znanym nazwiskiem, lecz adresując swą “ofertę” do innego elektoratu, będzie czuł większą odpowiedzialność przed wyborcą za swoje działania. Oczywiście, rozwiązanie to dalekie byłoby od sytuacji idealnej, niemniej zmiana taka, w obecnych realiach politycznych, przyczyniłaby się, jak sądzę, do zakończenia traktowania okresów wyborczych jako szczególnego momentu odpowiedzialności przed wyborcami, po którym można niejako złamać dane słowo (tj. “ja, kandydat x, w parlamencie będę reprezentował elektorat partii y”).
Na odrębne słowo zasługuje kwestia kompetencji parlamentu. Można powiedzieć, że historycznie jego rolą była ochrona praw poddanych przed nadmiernymi zakusami władzy, co w dużej mierze skupiało się na kwestiach podatkowych. Obecnie problem polega na tym, że rząd wyłaniany jest z większości parlamentarnej przez co posłowie w tym aspekcie gotowi są raczej realizować interesy rządu (a więc zwiększanie obciążeń finansowych obywateli) niż chronić portfele swoich wyborców. Proponowane przeze mnie wyżej zmiany problemu tego nie rozwiązują, chociaż istnieje szansa, że częściowo go ograniczą – Izba Senatorska mogłaby się tutaj okazać jednak rzeczywiście zaporą, dzięki której stopniowe podnoszenie wysokości danin publicznych mogłoby zostać przynajmniej spowolnione. Jednakże tak długo, jak system polityczne opierał się będzie na funkcjonowaniu partii politycznych, tak długo ciężko będzie znaleźć rozwiązanie, które mogłoby nas tu zadowolić.
Władza państwowa powinna mieć również możliwość prowadzenia suwerennej polityki, podporządkowanie jej w całości decyzjom izby niższej nie przyczynia się do zagwarantowania stabilności tejże polityki. Kwestie takie jak udzielanie zgody na wypowiedzenie wojny lub zawarcie pokoju, ratyfikowanie umów i traktatów oraz powoływanie na najważniejsze urzędy w państwie należałoby przenieść wówczas na izbę wyższą, bardziej niezależną od wpływów partyjnych, a więc, przynajmniej w teorii, bardziej merytoryczną. Dałoby to nadzieję, na pewne ustabilizowanie priorytetów polityki wewnętrznej i zagranicznej.
Mam nadzieję, że przedstawione wyżej propozycje stanowić będą pewien przyczynek do dalszej debaty nad tym, jak sprawić, by ustrój Rzeczpospolitej bliższy był standardom konserwatywnym i pozwalał stworzyć republikę będącą w istocie rzeczą pospolitą, nie zaś bliżej nieokreślonym demokratyczno-liberalnym molochem, który sukcesywnie prowadzi do autodestrukcji poprzez swoją kompletną niewydolność i naturalną dążność do generowania konfliktów społecznych. Należy więc na koniec podkreślić istotny postulat, który w dotychczasowych tekstach tego cyklu się pojawiał, a mianowicie to, że państwo musi posiadać jedną i spójną wizję ideową, której będzie bronić w przestrzeni publicznej. Bez tej idei skazujemy się na ideowy bezwład, na którym korzystają jedynie siły rewolucyjne.
W ramach podjętego przez autora cyklu poświęconego rozważaniom o polskiej konstytucji ukazały się dotychczas następujące artykuły:
Grafika: Wikimedia Commons