Jedną z największych tajemnic współczesnych ideologicznych sporów jest dla mnie brak ogólnego konsensusu dotyczącego ochrony przyrody. Pewne środowiska – szczególnie z prawicowo-liberalnej strony sceny politycznej – obrały sobie za dogmat obronę “prawa do ignorancji”. Liberalne świętości takie jak „własność” czy „wolność” nie mogą według nich zostać naruszone przez takie drobnostki jak środowisko czy klimat. Jeżeli kogoś stać na to, aby jeździć sportowym albo terenowym samochodem, który zużywa trzydzieści litrów benzyny na sto kilometrów – to ma prawo nim jeździć. Osoby, którym to przeszkadza to nienawistnicy, zawistnicy i zazdrośni hejterzy, którym w życiu nie wyszło. Jeżeli ktoś od 30 lat pali w piecu węglem to czemu ma myśleć o zmianie tego stanu tylko dlatego, że jacyś aktywiści naczytali się „modnych dyrdymałów” o stanie jakości powietrza? Jeżeli ktoś posiada kawałek dwustuletniego lasu to dlaczego ktoś inny narusza jego święte ekonomiczne prawo przerobienia tego lasu na papier i składane samodzielnie meble z popularnego meblo-marketu z klopsikami? Do czego doprowadziło takie myślenie można było się przekonać ostatniego lata, kiedy to właśnie wspomniana “święta ignorancja” spowodowała jedną z największych katastrof ekologicznych w Europie w ostatnich latach.
26 lipca bieżącego (2022 – red,) roku na Odrze w okolicach Jazu Lipki, między Oławą a Brzegiem, lokalni wędkarze zauważyli śnięte ryby. Przez kilka następnych tygodni wyłowiono z tej rzeki kilkadziesiąt ton martwych ryb, ptactwa oraz innych zwierząt wodnych, zniszczony został cały ekosystem, ucierpieli także okoliczni rolnicy, przedsiębiorcy, czworonogi oraz ich właściciele, którzy w tych dniach udawali się wspólnie nad rzekę. Od momentu zgłoszenia problemu odpowiednim służbom do podjęcia jakichkolwiek działań ze strony państwa minęły ponad dwa tygodnie. Gdyby ich reakcja nastąpiła szybciej udałoby się ograniczyć straty w ekosystemie i uniknąć międzynarodowej afery, bo Odra jest rzeką graniczną, a wina za katastrofę leżała zdecydowanie po stronie polskiej. Lata zaniedbań na każdym szczeblu, brak właściwego monitoringu, brak właściwie opracowanych procedur reagowania w sytuacjach kryzysowych to były główne czynniki, które doprowadziły do tej ekologicznej katastrofy. Najprawdopodobniej właśnie niewłaściwie kontrolowane zrzuty wody o podwyższonym zasoleniu i nielegalne ujścia ścieków w połączeniu z wysoką temperaturą i niskim poziomem wody w rzece spowodowały namnożenie toksycznych “złotych alg”, które wielokrotnie już powodowały podobne sytuacje w różnych krajach świata.
Jednym z “trucicieli” miało być oławskie przedsiębiorstwo, które – jak później dokopali się internauci i dziennikarze – żyło przez wiele lat w wyjątkowo dobrej komitywie z miejskimi władzami, które mimo licznych, wykazujących nieprawidłowości, kontroli miały przymykać oko na nielegalne zrzuty toksycznych substancji. Bardzo szybko na miejscu pojawili się “aktywiści”, którzy de facto byli przybudówką lokalnych struktur chwilowo opozycyjnej we władzach miejskich partii. Zorganizowali kilka konferencji, wrzucili na swój profil Facebooka kilka zdjęć brudnej wody i podpięli się pod ogólne oburzenie tak, aby wyborcy mieli wrażenie, że cokolwiek z tego oburzenia dzieje się dzięki nim. Jednocześnie w przyjętej narracji notorycznie próbowali zatuszować fakt, że przez wiele lat za sytuacje były odpowiedzialne również współrządzące wtedy miastem struktury partii, którą reprezentują. Kiedy sytuacja się trochę uspokoiła, skoncentrowali się na innych istotnych sprawach, jak np. czy zmarły na białaczkę, pochodzący z Oławy koszykarz Adam Wójcik zasłużył na mural większy czy mniejszy, niż ten na cześć Zenka Martyniuka w Białymstoku.
Niestety podobne problemy dotyczą tak naprawdę większości rzek w Polsce. Ignorancja i przymykanie oczu na zatruwanie jednego z najcenniejszych skarbów, jakie posiadamy – czystej wody łączy absolutnie każdą opcję polityczną w naszym kraju. Rzeki zatruwał popularny w środowisku polityków i celebrytów Hotel Arłamów, zarządzane przez gminy oczyszczalnie ścieków w podkarpackiej Dukli czypodlaskim Michałowie, tysiące nielegalnych odpływów z podhalańskich pensjonatów, zakładów produkcyjnych w Wielkopolsce, albo domków letniskowych bogatych warszawiaków pobudowanych bezpośrednio przy liniach brzegowych mazurskich jezior. Czasami, kiedy sytuacja zaczyna być na tyle zauważalna, że rzeka zaczyna wyrzucać na brzeg śnięte ryby, sprawą zainteresują się lokalne media, lokalni politycy wydadzą oświadczenie, że zajmują się tą sprawą, kilka osób wyrazi oburzenie w mediach społecznościowych, po czym mija trochę czasu i wszystko wraca do “normy”, a ścieki wracają do rzeki.
Niestety ten powtarzający się schemat bardzo ciężko złamać bez sensownych lokalnych inicjatyw. Dzięki determinacji członków jednej z takich inicjatyw pojawiła się spora szansa na kompleksowe rozwiązanie problemów z jakością wody w Jasiołce. Jest to malownicza, niespełna 80-kilometrowa, rzeka wypływająca ze źródeł w Beskidzie Niskim, a kończąca swój bieg w Jaśle, gdzie wpada do Wisłoka. Zaniepokojeni pogarszającą się jakością wody mieszkańcy i lokalni członkowie Polskiego Związku Wędkarskiego postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i pod przewodnictwem Mateusza Ociasa, dukielskiego artysty i społecznika, sami zaczęli kontrolować jakość wody w rzece. Zbierali próbki z różnych miejsc i wysyłali je do laboratorium. Ujawnili sprawę niedziałającej poprawnie oczyszczalni ścieków oraz zorganizowali monitoring nielegalnych odpływów ścieków bytowych wypływających z szamb z okolicznych domów. Nawiązali też współpracę z WWF w ramach ich programu „Strażnicy Rzek”. Nagłaśniając sprawę w mediach i prezentując konkretne dane udało się Mateuszowi Ociasowi poruszyć urzędniczą i sądową machinę i wygląda na to, że w niedługim czasie mieszkańcy Beskidu Niskiego i odwiedzający go turyści znowu będą mogli się cieszyć krystalicznie czystą wodą, ponieważ zainicjowane w Dukli działania spowodowały wzmożenie kontroli służb i zwiększenie świadomości mieszkańców całego regionu.
Ochrona rzek to jest tylko jeden z przykładów potrzebnych lokalnych inicjatyw proekologicznych. Na mapie Polski możemy znaleźć dziesiątki, jak nie setki bardziej lub mniej wartościowych akcji. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze, która prowadzi działalność na rzecz ochrony regionu Puszczy Karpackiej, będącej drugim po Puszczy Białowieskiej najcenniejszym polskim ekosystemem leśnym, obejmującym obszar Podgórza Przemyskiego, Bieszczad i Beskidu Niskiego ze szczególnym uwzględnieniem projektowanego Turnickiego Parku Narodowego. Zwiększenie świadomości społeczeństwa jest skuteczną zaporą przeciw projektom mogącym zaszkodzić pierwotnym ekosystemom tych terenów, które – miejmy nadzieję – otrzymają kiedyś pełną ochronę prawną.
Warto jednak podkreślić, że każda sensowna lokalna proekologiczna akcja jest ogromną wartością. Szczególnie zaś takie, które polegają na bezpośrednim kontakcie z naturą. Organizowane przez wiele stowarzyszeń cykliczne akcje sprzątania lasów, monitorowanie czystości rzek czy akcje plewienia inwazyjnych gatunków chwastów nie tylko przyczyniają się do ochrony ekosystemów, ale pozwalają zmierzyć się z jedną najbardziej niezaspokojonych potrzeb współczesnych ludzi – bliskiego kontaktu z przyrodą. Oddzielenie eko-aktywizmu od działań „terenowych” naraża ideę ochrony przyrody na śmieszność i kończy się często na obrzucaniu wybitnych dzieł kultury zupą pomidorową albo blokowaniu ruchu ulicznego, utrudniając życie zupełnie losowym i niekoniecznie winnym degradacji środowiska ludziom. Tym bardziej, że takie terenowe akcje mają najlepszy wpływ nie tylko na same środowisko, ale na samego aktywistę właśnie.
Szereg badań naukowych pokazuje zbawienny wpływ bliskości przyrody na człowieka. Ludzie żyjący w otoczeniu drzew są szczęśliwsi, lepiej radzą sobie ze stresem, lękami, rzadziej chorują na depresję, są bardziej kreatywni i lepiej wykonują swoją pracę. Im więcej przyrody w bezpośrednim otoczeniu, tym jej pozytywne oddziaływanie jest mocniejsze. Jednak już kilka drzew za oknem, zamiast betonowego parkingu albo garaży ma ogromny wpływ na samopoczucie. Mimo tego, środowiska naukowe coraz głośniej o tym mówią, że spędzamy coraz mniej czasu w otoczeniu przyrody. W najgorszej sytuacji są dzieci. Czas spędzany przez nie na zabawie na świeżym powietrzu spada z każdym rokiem – odwrotnie proporcjonalnie do uwagi, którą poświęcają grom komputerowym czy mediom społecznościowym. Nastolatkowie mają problemy z określeniem gatunków drzew, które rosną w okolicy, nie potrafią odróżnić gatunków ptaków i nie wiedzą jakie duże zwierzęta można spotkać w pobliskich lasach. Bardzo trudno zwrócić ich uwagę na problem wymierającej w Polsce populacji kraski, kiedy nie są w stanie nazwać pospolitej sroki czy odróżnić samca od samicy kaczki krzyżówki. Ekolodzy krzyczą, że wielkie wymieranie dzieje się na naszych oczach, ale tak naprawdę, jako społeczeństwo, przestaliśmy to dostrzegać.
Nie zwracamy na to uwagi, bo degradacja środowiska naturalnego to nie są tylko wyrzucane przez rzeki na brzeg śnięte ryby, albo ogołocone przez kwaśne deszcze martwe pnie sosen, o których uczą się w szkole dzieci omawiając katastrofę ekologiczną w Górach Izerskich. Niestety to także pięknie kwitnąca nawłoć kanadyjska, która opanowała w ostatnich latach ogromne tereny przyleśne w całej już Polsce. Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska na swojej stronie poświęconej inwazyjnym gatunkom zamieściła mapę występowania tej rośliny – według niej uchroniło się, poza pasmami górskimi, kilka białych plam na Podlasiu. Niestety wygląda na to, że mapa jest nie aktualna. Kilka miesięcy temu osobiście sprawdziłem, że tych wolnych od nawłoci stref już nie ma. Ta sprowadzona w celach ozdoby ogródków działkowych roślina nie tylko wyjaławia glebę i wypiera rodzime gatunki traw i bylin, ale niszczy cały ekosystem. Różnorodność owadów zapylaczy takich jak dzikie pszczoły czy motyle spada na porośniętych przez nią terenach o 90 procent. Dotknięte jej obecnością są także gniazdujące na ziemi ptaki. Zaburzony zostaje cały łańcuch pokarmowy. Mimo, że na alarm biją naukowcy, pszczelarze i wiele lokalnych inicjatyw ekologicznych roślina ta jest ciągle popularną ozdobą ogródków działkowych.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Repartycyjno-alimentacyjny system emerytalny jako alternatywa względem ZUS-owskiej piramidy finansowej
Roczne koszty plewienia tej rośliny z terenów parków narodowych i rezerwatów przyrody sięgają milionów złotych. Natomiast do tej pory nie została zorganizowana żadna masowa akcja pozbywania się jej z ekosystemów pól i łąk, a im dłużej zwlekamy to tym trudniej będzie przywrócić je do pierwotnego stanu. Postęp technologiczny, kult PKB, globalizacja i ignorancja może pozbawić przyszłe pokolenia tego luksusu, który (chociaż w ograniczonym zakresie) mamy jeszcze my –obcowania z dziką, pierwotną przyrodą, taką samą jaką znali nasi ojcowie czy dziadkowie.
Jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy Józef Mackiewicz, ukuł termin „patriotyzm pejzażu” i głosił postulat ochrony dziedzictwa, które zostawili nam nasi przodkowie. Nie myślał tu wyłącznie o kulturze, architekturze i obyczajach, ale także o otaczającej nas przyrodzie. Nie będzie Polski bez polskich brzóz i polskich sosen, które zgodnie z prognozami zawartymi w modelach zmieniającego się klimatu mogą z naszego kraju zniknąć. Dlatego najwyższy czas, żeby przegonić tego liberalnego złotego bożka i stanąć po stronie eko-aktywizmu zanim będzie za późno. To jest nasz patriotyczny obowiązek.
Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 4(10)/2022.
Grafika: pixabay.com