Myśl Suwerenna

O staropolskiej grzeczności uwag kilka

🕔 Artykuł przeczytasz w 9 min.

„Przed paru dniami było tu pięciu polskich szlachciców u jednej szlachcianki w gościnie. Kiedy się nie chcieli zachować w spokoju, porwała szlachcianka za szablę ze ściany, zadała nią wszystkim pięciu drągalom rany i wypędziła ich sama z domu. Byłaby ich niezawodnie i dalej ścigała, gdyby jeden z nich nie był jej z pistoletu ręki postrzelił.”1

Zanotował Ulryk Werdum pod datą 23 listopada 1670, przy opisie okolic Rawy. Fragment ten pokazuje, że odpowiedni sposób zachowania się i traktowania innych ludzi był fundamentem dobrych obyczajów. Ceniono je sobie niezmiernie, a kto poza nie wykraczał, musiał liczyć się z gwałtowną reakcją.

O dobre obyczaje dbano we wszystkich stanach – od najwyższego, do najniższego. Ten sam Werdum pisał:

„W zwykłym życiu i towarzyskiej rozmowie używają tak dużo komplementów i pochlebstw, jak może żaden inny naród, a nie ma ulicznego żebraka w Polsce, który by był tak nędzny, żeby go dzieci jego nie zwały panem ojcem, a żonę jego panią matką.”2

A że nie był osamotniony w swoich obserwacjach dowodzi Fryderyk Schulz, który przeszło 120 lat później zauważył:

„[…] w Polsce często jedni drugich łaskawcami i dobrodziejami zowią. Ten sposób mówienia musiał się urodzić w wyższych klasach, ale zszedł teraz do najniższych i pociesznie słyszeć, gdy dwóch żebraków, mówiąc ze sobą, co trzecie słowo dobrodziejami się mianują.”3

O tym, że Polacy byli niesłychanie grzeczni zaświadcza także Francuz. Jean François Regnard odwiedził Rzeczpospolitą w 1681 roku. Jak zauważył „Polacy wiele uprzejmości okazują i zawsze pierwsi czapki uchylają”4.

Inną osobliwością Polski było powszechne nazywanie siebie „panami” i „paniami”:

„Francuzi swoje Seigneur [dawny tytuł przysługujący posiadaczom ziemskim lub wysokim urzędnikom] aż do rewolucji [rozpoczętej w 1789 r.] zachowywali dla wybranych, w Polsce ma się inaczej. Panem jest każdy, co ma buty całe i, jak monsieur, tytuł ten dodaje się każdemu.”5

Jeśli rozmówcy byli szlachcicami nie sprawującymi urzędów, to mówili do siebie „Mój wielce Miłościwy Panie i Bracie”, albo przynajmniej „Panie Bracie”. Jeśli było się z niższego stanu, to zwracając się do stojącego wyżej w hierarchii należało użyć dodatkowych określeń:

„Pospolici ludzie do wyższych od siebie mówią: wielmożny, jaśnie wielmożny, ekscelencjo itp.”6

Stąd właśnie określenie typu „Jaśnie Wielmożny Panie Wojewodo”. Tu wyjaśnić należy, że gdy ktoś sprawował urząd, to nie podawało się jego nazwiska, czy broń Boże imienia, lecz urząd właśnie. Ale nawet gdy ktoś nie dzierżył żadnego urzędu, to sam zwrot „panie”, był za mało prestiżowy. W 1681 r. po Rzeczypospolitej podróżował Francuz, Jean François Regnard. Zauważył on:

„Polacy to naród dumny wielce, ze swoją szlachetnością się obnoszący, ale większość tej szlachty tak jest biedna, że do pracy na roli przymuszona. Kiedy takowy szlachcic w pole idzie, bierze ze sobą szablę, i ją na drzewie wiesza: jeśliby jaki przechodzień ośmielił się do niego panie miast mości panie zwrócić, nie omieszka mu on za to należytej kary wymierzyć.”7

Jako się rzekło, nazwanie kogoś „panem” czy „panią” nie wystarczało. I to nawet w rodzinie. W publicznej konwersacji między małżonkami należało okazywać sobie szczególny szacunek, co przekładało się na rozbudowane zwroty adresatywne. Na przykład Jan Chryzostom Pasek opisując historię, jaka w 1660 roku spotkała go w domu małżonki kasztelana zakroczymskiego Tomasza Olędzkiego, podał iż ten do swojej żony zwrócił się słowami „Jaśnie Wielmożna Mościa Pani i Dobrodziejko8, choć po tym rozbudowanym, bardzo grzecznym wstępie, później dodał „albo to Waść muzyki nie masz, że niewesoło?9. Czyli nie było ani obowiązku, ani potrzeby powtarzania tej przydługiej formułki przez cały czas.

Szacunek okazywano nie tylko słowami, ale i gestami. Najlepiej to było widać przy powitaniach.

„Ludzie z tego samego stanu obejmują się rękami i całują w szyję przy powitaniu; niżsi [stanem] obłapiają lub całują swych przełożonych w kolana lub nawet w same nogi i stopy. Kiedy prości ludzie witają duchownego, kładą mu głowę na piersi i całują je. Na Podolu i Ukrainie duchowny podaje drugiemu rękę, ten ją całuje i przyciska ją potem do czoła.”10

Nie szczędzili podobnych uwag cudzoziemcy, którzy zwiedzali Rzeczpospolitą w następnym, czyli osiemnastym stuleciu. Nawet ci, którzy za polskimi obyczajami nie przepadali. Na przykład Hubert Vautrin:

„Zebrania towarzyskie otwiera swoista wymiana uprzejmości: mężczyźni równi kondycją całują się wzajemnie w ramię i traktują po bratersku, jeżeli zaś któryś z nich wyżej stoi w hierarchii społecznej, niższy stanem rzuca się do jego nóg, całuje stopy albo podejmuje pod kolana, bądź też pochyla się, zaznaczając tylko ten upokarzający gest i wypowiada formułkę ‘Upadam do nóg.’”11

Najobszerniejsze uwagi na ten temat poczynił Fryderyk Schulz:

„Najwyżej postawieni w Rzeczypospolitej, którzy są sobie zupełnie równymi, nie witają się inaczej, jak [mówiąc] ‘upadam do nóg’, kłaniają się jak najniżej i jeden drugiego usiłuje sięgnąć do kolan, tak że zgięci obaj stoją przeciw sobie, starając tę oznakę poszanowania oddać, a nie przyjąć, a w wyrazach pokornych i słodkich nawzajem przesadzić; aż wreszcie ten osobliwy pojedynek tym się kończy, iż ciągle walcząc, albo się w piersi lub w ramię ucałują. Świecki magnat łapie duchownego za prawą rękę, aby na niej poszanowania pełen pocałunek wycisnąć, duchowny broni się jak najmocniej, aby tego uniknąć; pierwszy twardo przy swoim stoi, całując rękę, a biskup go za to w czoło lub twarz, lub zresztą gdzie popadnie.

Mniejsza szlachta chwyta możnych za nogi, za poły sukni, za ręce, zawsze jakby je całować chciała, tamci, z miną i manierami protektorów, zawsze się bronią podobnież. Znajomi, równi sobie ludzie, o tyle dopełniają tego wygodniej, iż oba schyleni idą ku sobie, ręce sobie zwolna na ramionach kładą i w małym oddaleniu od siebie, w szyję, ramiona i twarz całują. Toż samo czynią innych klas ludzie, chcąc się okazać grzecznymi, a często nawet i Niemcy żyjący w Warszawie. […] Chłop nie tylko powiada ‘upadam do nóg’, ale w istocie wyciąga się cały u nóg pana, nie tylko mówi ‘ściskam stopy’, ale je rzeczywiście całuje.”12

Powitanie równych sobie ludzi. Faza pierwsza, czyli zbliżanie się witających („oba schyleni idą ku sobie”). Fragment siedemnastowiecznego obrazu, przedstawiającego audiencję udzieloną przez króla Jana Kazimierza Wazę na Jasnej Górze w 1657 r.        Źródło: Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej na Jasnej Górze. Zdj. Radosław Sikora.
Powitanie równych sobie ludzi. Faza druga, czyli obłapianie się witających („ręce sobie zwolna na ramionach kładą”). Fragment siedemnastowiecznego obrazu, przedstawiającego audiencję udzieloną przez króla Jana Kazimierza Wazę na Jasnej Górze w 1657 r.          Źródło: Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej na Jasnej Górze. Zdj. Radosław Sikora.
Powitanie równych sobie ludzi. Faza trzecia, czyli całowanie się witających („i w małym oddaleniu od siebie, w szyję, ramiona i twarz całują”). Fragment obrazu Bernardo Bellotto „Elekcja Stanisława Augusta”, namalowanego w 1776 roku.                    Źródło: Muzeum Narodowe w Poznaniu. Zdj. Radosław Sikora.

Szczególną rewerencję należało okazywać osobom starszym. Na przykład gdy w dom szlachcica zajechali goście, to:

„[…] przywoływano synów [gospodarza], którzy w kontusikach i przy pałaszach stawili się na rozkaz pana ojca. Powitanie łaskawego sąsiada stosowało się do godności jego – stolnikowi, cześnikowi lub t.[ym] p.[odobnemu] ręce tylko ucałować było potrzeba; kasztelanowi, a broń Boże wojewodzie, plackiem [paść] do nóg. Uczono nas zawczasu pokory i poszanowania dla wieku i zasługi.”13

Na marginesie dodam, że szanować należało nie tylko osoby należące do tego samego stanu. Dzieci szlacheckie uczono poszanowania starszych ludzi nawet wtedy, gdy byli oni zaledwie domowymi sługami. Oczywiście obowiązywała tutaj wzajemność. Sługa taki powinien okazywać szlacheckiemu dziecku należny mu respekt:

„Z ludźmi służącymi jak z jednej strony zabraniano wszelkiej poufałości i dyskursów, tak znowu z drugiej dziecię im rozkazywać nie miało prawa, a o wszystko prosić musiało grzecznie. […] Wracając do obejścia dzieci ze sługami, jeśli się trafiło, co i mnie zdarzyło się, połajać kogo lub wyrządzić mu jakiego psikusa, a zaszła w to skarga do wyższej instancyi [rodziców, czy dziadków] potrzeba było nie tylko przeprosić, ale i rózgi odebrać, w czem żadne instancye, łzy ani prośby nie pomogły. Nawzajem też słudzy, bez wyjątku, przy pańskim dziecku ani usiąść, ani w czapce na głowie stać nie mogli. Ten zwyczaj poszanowania dla dzieci oddalał od nich, nie dopuszczał zbytniej poufałości, w nas zaś wkorzeniało się poszanowanie szlacheckiego stanu i zbytnie może wyobrażenie o dostojności własnego pochodzenia.”14

Szczególne względy należały się nie tylko starszym, ale również kobietom i kapłanom:

„Kobietę i księdza należy całować w rękę. Jest to zwyczaj znany jeszcze w starożytności, u Żydów, Greków, Rzymian i w całym imperium.

Przyzwoitość zabrania kawalerowi całować twarz panny, ale zezwala na całowanie piersi.”15

Zwyczaj całowania dłoni kobiet zszedł na niższe stany i co ciekawe, trwał tam w najlepsze nawet wtedy, gdy sfrancuziały król Stanisław II August i jego otoczenie, odeszło od niego:

„Dawniej nikt nie zbliżał się w wyższych sferach do kobiety bez najgłębszego ukłonu i najpokorniejszego ucałowania jej ręki; powtarzało się to ze wszystkimi przytomnymi [obecnymi] paniami; teraz [za panowania Stanisława Augusta, który gardził polskimi obyczajami] to z mody wyszło, ale w niższych klasach zwyczaj ten istnieje. Przychodzący całują w ręce wszystkie kobiety; gdy na ulicy spotkają je, ucałowanie ręki jest wstępem do rozmowy, a dosyć pociesznie patrzeć, gdy najbrudniejsze kobiety spotka to powitanie pokorne ze strony mężczyzn.”16

W swojej uniżoności wobec kobiet można było iść jeszcze dalej i podejmować je za nogi. Niektórzy nawet preferowali tę formę, gdyż dawało to możliwość znacznie bliższego, bardziej intymnego kontaktu:

„W taki to sposób [podejmowania za nogi] ludzie najczęściej zwykli w Polsce się pozdrawiać i tako też kobiety szlachetnie urodzone się wita. Niejeden po trosze zuchwale obejmuje, boć poczuć lubi, co ma pod ręką.”17

Wydawać by się mogło, że przesadzając się w tak wielu grzecznościach Polacy byli niezwykle sztywni we wzajemnych relacjach. Nic bardziej mylnego! Po tych wstępnych ceremoniach, które miały okazać szacunek spotkanej osobie, zachowywano się już dość swobodnie:

„W ogóle wszyscy tu są bardzo dla siebie grzeczni, ale bez przymusu i pedanterii; szczególniej w początku rozmowy i przy rozstaniu się z osobami, których albo się potrzebuje, lub domyśla, że kiedykolwiek potrzebować może. Osoby, których się nie potrzebuje – doznają takiego przyjęcia i szacunku, jakiego się od nich wymaga – to jest na stopie zupełnej równości są traktowane. Parafiańskie zabiegi o zajęcie pierwszego miejsca, drażliwość na sprzeciwianie się, obawa o to, czy kto przemówić zechce lub nie, usuwanie się trwożliwe od nieznajomych, oczekiwanie pierwszego powitania, pilnowanie właściwych tytułów każdemu należnych, dziecinne spieszczanie głosu, powstrzymywanie się od dowcipu, aby kogoś nie urazić, pokorne, uniżone obchodzenie się z kobietami, tysiąc innych podobnych względów, które świat wielki niemiecki umęczają – w warszawskim społeczeństwie nie są znane. Tu się mówi i śmieje, jak się nawykło; przekonanie swe wygłasza jawnie; sprzeciwia głośno, gdy inaczej myśli; weseli z rzeczy zabawnych; dowcipuje, ile chce; nie wstydzi u stołu gospodarzyć, pić, gdy się pragnie; okazywać zakochanym, zazdrosnym – słowem, każdy jest takim, jakim go natura stworzyła, i wszelki przymus wygnany.”18

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Gdzie i kiedy z szablą?

Fryderykowi Schulzowi, który to pisał, Polska zdawała się być oazą swobody. Nic dziwnego, bo zachowanie Polaków porównywał do znanych mu na co dzień relacji między Niemcami. Jednak i w Rzeczypospolitej można było przekroczyć granicę dobrego wychowania, co winowajcę wykluczało z towarzystwa.

Grafika: domena publiczna

_______________________________

1 Ulryk Werdum, Dziennik podróży 1670-1672. Tłum. Dalia Urbonaitė. Opr. Dariusz Milewski. Wilanów 2012. s. 38.

2 Tamże, s. 67.

3 Fryderyk Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791-1793. Opr. Wacław Zawadzki. Warszawa 1956. s. 253.

4 Jean-François Regnard, Podróż do Polski. W: Wiesław Mateusz Malinowski, Jerzy Styczyński, Polska i Polacy w literaturze francuskiej (XIV-XIX w.). Poznań 2016. s. 73.

5 Schulz, Podróże, s. 253.

6 Tamże.

7 Regnard, Podróż, s. 73.

8 Pasek Jan Chryzostom, Pamiętniki. Opr. Roman Pollak. Warszawa 1987. s. 48.

9 Tamże.

10 Werdum, Dziennik, s. 68.

11 Hubert Vautrin, Obserwator w Polsce. W: Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców. Tłum. Halina Krahelska. Opr. Wacław Zawadzki. t. I. Warszawa 1963. s. 787.

12 Schulz, Podróże, s. 250-251, 253.

13 Jan Duklan Ochocki, Pamiętniki Jana Duklana Ochockiego. Warszawa 2019. s. 22.

14 Tamże, s. 24.

15 Vautrin, Obserwator, s. 787.

16 Schulz, Podróże, s. 251-252.

17 Regnard, Podróż, s. 74.

18 Schulz, Podróże, s. 171-172.

Skip to content